Fundacja "Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego"

Projekty w realizacji » „Sokołowsko” i „Bratanki”

Fundacja realizuje obecnie dwa projekty dziennikarskie – „Sokołowsko“ i „Bratanki“. Ich efektem mają być publikacje książkowe. O tym, jak wygląda praca nad tymi projektami,  piszemy poniżej.

 

PROJEKT „SOKOŁOWSKO“

Projekt „Sokołowsko” to inicjatywa nad którą swoje opiekuńcze skrzydła rozpostarła Fundacja Centrum Badań i Edukacji im. R. Kapuścińskiego. Grupa zapalonych studentów Uniwersytetu Warszawskiego obrała sobie za cel stworzenie reporterskiej biografii tej przygranicznej miejscowości.

Dlaczego akurat Sokołowsko?  Chociażby dlatego, że dorastał tam Krzysztof Kieślowski, a kompleks sanatoryjny chorób płuc prowadzili tam światowej klasy specjaliści jak dr Brehmer. Jeszcze sto lat temu Franza Kafki nie było stać na rekonwalescencję w polskim Davos!

Magdalena Przeniosło, Bartłomiej Wróblewski, Paulina Guzek, Łukasz Papuda, Klaudia Kryńska i Jakub Szczepański – wspólnymi siłami staramy się udokumentować dzieje urokliwego miasteczka jakim jest Sokołowsko.

Robimy zdjęcia, nagrywamy i przede wszystkim wścibiamy swoje nosy tam, gdzie innym nie przyszłoby to do głowy. Interesuje nas wszystko, co wiąże się z historią tej poniemieckiej miejscowości. Pieczę nad naszą pracą sprawuje prezes Fundacji Centrum Badań i Edukacji im. R. Kapuścińskiego – Stanisław Zawiśliński – znany dziennikarz i dokumentalista.

Oto relacja Jakuba Szczepańskiego z pierwszego pobytu w Sokołowsku

Zgodnie z jednym z internetowych liczników, Warszawę od Wałbrzycha dzieli jakieś 427 kilometrów. A do Sokołowska, czyli celu podróży, jest jeszcze kilkanaście kilometrów dalej. Dla nas oznaczało to dokładnie dziesięć godzin jazdy w dusznym, starym wagonie PKP. Ale było warto. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy wysiedliśmy na dworcu kolejowym.

– To tutaj Andrzej Jakimowski nakręcił „Sztuczki” – powiedział mi towarzysz mojej podróży, rokujący dziennikarz i prawdziwy kulturomaniak.

Nie bardzo wiedziałem co mu odpowiedzieć, bo prawdę mówiąc nie widziałem tego filmu. W każdym razie byłem na tyle zmęczony i nieświeży, że trudno było mi się nad tym zastanawiać. Bartek, Magda, Paulina i ja – bo w takim składzie mieliśmy zacząć pracę w Sokołowsku – szliśmy obładowani bagażem w kierunku najbliższego przystanku PKS, który znajdował się tuż za wałbrzyskim dworcem. Kiedy tylko nasza czwórka wychyliła się zza ostatniego ze starych budynków tworzących zabudowę kultowej stacji, zobaczyliśmy maleńki parking i rządek samochodów. Przy jednym z nich stała szeroko uśmiechnięta, czarnowłosa kobieta. Na pierwszy rzut oka w średnim wieku. – To wy?! – krzyknęła. – Tak my! – odpowiedzieliśmy chóralnie, gramoląc się w kierunku terenowego suzuki.

– Czy wiecie, że na stacji w Mieroszowie zabłądził kiedyś Orient Express? – zagaiła podczas pierwszych minut dalszej części podróży. – Ze dwa lata temu filmy kręcili tu Wenezuelczycy – kilka sekund później usłyszeliśmy kolejną ciekawostkę. – Unisław, przez który teraz przejeżdżamy jest znany z tego, że zawsze jest tu zimniej o jakieś cztery stopnie. Nie mam bladego pojęcia dlaczego tak jest – mówiła, a ja miałem wrażenie, że usta jej się nie zamykają. Krótko mówiąc: trafił nam się świetny przewodnik. Tymczasem miejscowe opowiastki zaczynały rozpalać mój skołatany i zmęczony umysł. „To będzie naprawdę dobry materiał”- pomyślałem spoglądając na czarnowłosą artystkę, która co chwilę raczyła naszą ekipę coraz to smaczniejszymi kąskami. Z dziennikarskiego punktu widzenia oczywiście.

Podróż trwała jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut. Przez cały ten czas towarzyszyły nam barwne opowieści pani Bożeny Biskupskiej odgrywającej rolę kierowcy terenowego suzuki. Założycielka fundacji In Situ, okazała się bardzo komunikatywną i nietuzinkową osobą. Kruczoczarne farbowane włosy sięgające ramion, przenikliwe spojrzenie oraz swego rodzaju aura tajemniczości okalająca jej osobę nie mogą umknąć spojrzeniu nawet podrzędnej klasy reportera. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że w prowadzeniu auta nie jest tak dobra jak w rzeźbieniu czy malarstwie. Ale nie można przecież mieć wszystkiego. Pierwsze wrażenie jakie udało jej się na mnie wywrzeć – biorąc pod uwagę dziesięć godzin nocnej podróży w PKP – od razu wzbudziło pozytywne zainteresowanie. Podobnie jak słynna „Villa Rosa” w której dane było nam zamieszkać.

Ale „Różanka” miała się okazać dopiero początkiem przygody. Wcześniej trzeba było spędzić kwadrans w aucie relacji Wałbrzych-Sokołowsko. Musieliśmy zatem minąć wszystkie okoliczne wioski, kręte dróżki i strumienie, żeby w końcu dotrzeć do doliny w której leży malownicze Sokołowsko. A potem, kilkaset metrów za charakterystyczną zieloną tabliczką obwieszczająca początek granic administracyjnych miejscowości, skręcić w prawo. Wielki park pełen zieleni, ruiny zamkowego sanatorium, budynek obserwatorium kojarzący się z czarodziejami i głośne potoki, licznie przecinające nieogrodzoną działkę. Trudno o pejzaż, który mógłby bardziej rozpalać wyobraźnię.

Zdaję się, że dochodziła dziesiąta, kiedy weszliśmy do ogromnego domu, gdzie mieliśmy zamieszkać przez dwie najbliższe doby. Ponad dwieście metrów kwadratowych powierzchni przypadających na jedno piętro, kilkanaście pokoi, wszechobecne dzieła sztuki i zdjęcia. Całej naszej ekipie zaparło dech w piersiach. – Zostawcie swoje rzeczy na pierwszym piętrze i przyjdźcie na śniadanie – zarządziła Bożena. Popatrzyła na nas miłosiernie, po czym dodała: – Zresztą sama Was zaprowadzę. Zdecydowałam, że po lewej, w pokoju, który uwielbia Maria Kieślowska będą spały dziewczynki. Wy panowie śpicie tu – zakomunikowała wskazując palcem mnie i Bartkowi pokój tuż po prawej stronie za schodami.

Pomieszczenie w którym mieliśmy zamieszkać też było całkiem niczego sobie. Trzy łóżka, biurko, duże okna i nowiutka łazienka. Popatrzyliśmy na siebie z Bartkiem niemal w tym samym momencie. – Nieźle, co? – spytałem. On tylko kiwnął głową potwierdzając moje odczucia. W końcu dotarliśmy na miejsce. Nie pozostało nic więcej, jak zabrać się do roboty. Ale od czego zacząć? Jak wycisnąć historię z małego miasteczka pamiętającego czasy, kiedy zarządzali nim Niemcy? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Z rozmyślań wyrwały mnie dziewczyny i dumna właścicielka „Różanki”, która nie wiedzieć skąd i kiedy pojawiła się w drzwiach naszego pokoju. – Chodźcie, pomożecie przy śniadaniu! – oświadczyła. I zniknęła w gigantycznym przedpokoju. Znowu popatrzyłem na Bartka. – Stary, to my tu mamy zapewnione śniadania? – spytałem z niedowierzaniem.

Kilkanaście minut później, bez jakiegokolwiek prysznica znaleźliśmy się na dole. Dziewczyny przygotowywały twarożek ze śmietaną, my wzięliśmy się za inne smakołyki. Czułem się trochę głupio, bo nie sądziłem, że przyjechaliśmy tutaj żeby być na czyimś garnuszku. W każdym razie wszyscy, jak jeden mąż, uznaliśmy, że odmowa nie będzie najlepiej widziana przez panią Bożenę. A nieeleganckie zachowania, zwłaszcza na początku znajomości, nie świadczą najlepiej o ludziach, których ktoś przyjmuje pod swój dach. A poza tym, kilka minut później, mieliśmy poznać drugiego z mieszkańców Sokołowska. Lista zaczynała się powiększać w niewiarygodnym wręcz tempie.

Zygmunt Rytka zajmował przy stole miejsce na wózku inwalidzkim, tuż po mojej prawej stronie. Jego czarne, dość długie włosy, jak i zarost były przyprószone delikatną siwizną. Bystry wzrok wyraźnie kontrastował z niedomaganiem fizycznym. Laureat Nagrody Specjalnej Ministra Kultury, członek ZPAF i dumny posiadacz wielu trofeów w dziedzinie fotografii jadł śniadanie tuż obok mnie. Dość dziwne uczucie. W każdym razie od początku rozmowy wdaliśmy się w dyskusję na temat projektu, który przyjechaliśmy zrealizować. Nie obyło się bez pytań: – Co dokładnie robimy? – Jak będziemy realizować projekt? – Czy umówiliśmy się już z jakimiś rozmówcami? Natłok wrażeń był wręcz trudny do przełknięcia. A na pewno przy śniadaniu. Zwłaszcza, że dookoła wisiały genialne zdjęcia, stary aparat fotograficzny, rzeźby, obrazy. Zupełnie jakbym jadł w jakimś muzeum.

W ciągu najbliższych kilku godzin dokładnie poznaliśmy okolicę. Od „Różanki” począwszy, a na najbliższym sąsiedztwie skończywszy. Zwiedziliśmy wszystkie piętra budynku, obejrzeliśmy dzieła, pokój, który miał zostać poświęcony Kieślowskiemu, ścianę lasu, okoliczne potoki i strumienie. Wszystko to było w zasięgu ręki. Ale najlepsze cały czas przed nami. Bo pani Bożena postanowiła nas zaprowadzić do rozpadającego się zameczku o uroczej nazwie „Grunwald”.

Dziesiątki lat temu swoje schorowane płuca leczyli tam kuracjusze doktora Hermanna Brehmera. Obecnie to majestatyczne miejsce popadło w ruinę. Przez lata przechodziło z rąk do rąk, a właściciele najwyraźniej nie mieli dla niego ani litości, ani pomysłu. – Wszyscy, którzy kupowali zameczek rabowali go. Kradli wszystko, od podłóg aż po dach – kwitowała Biskupska. I trudno się z nią nie zgodzić.  Liczne bruzdy, popękane mury, wszędobylska wilgoć i woda były częściami składowymi dawnego sanatorium. Prawdę mówiąc, wcale nie dało się wejść na wieżę, która groziła zawaleniem. Sytuację dobrze obrazowały słowa Magdy, która przed wejściem do kompleksu marudziła coś o śmierci, osuwisku cegieł i drewna sprzed stu lat. W zasadzie trudno było się z nią nie zgodzić. A z drugiej strony – tchórzyć  i omijać tak ekskluzywną wycieczkę? To nie w naszym stylu.

Tak więc oglądaliśmy zabytkowe podłogi, stare płytki i porośnięte trawą ściany „Grunwaldu”. Wewnątrz można było się nabawić gęsiej skórki, ze względu na obniżenie temperatury o kilka stopni Celsjusza. Podczas wycieczki pani Biskupska opowiadała nam o planach na renowację tego miejsca. O tym, że będzie działać tu fundacja, że zastanawiała się nad jakimś pensjonatem, którego ona sama nie może poprowadzić, bo się do tego nie nadaje. Sprzedała nam całą masę informacji. Spytała nawet, czy rozliczyliśmy PIT – bo In Situ mogłoby otrzymać jeden procent na odnowienie tego miejsca. Ja swój rozliczyłem niestety dużo wcześniej, więc nie mogłem podyskutować. W tym czasie Paulina i Bartek robili zdjęcia. – Ale miałbym materiał, gdyby tylko kompleks był odnowiony – na głos rozmarzył się nasz dyżurny kulturomaniak. Chociaż pomimo wyraźnej samokrytyki, to moim zdaniem praca naszych fotografów wyszła całkiem nieźle. Byłem tego pewien, kiedy oglądałem zdjęcia. Te z sanatorium i kolejne. Z centrum miasteczka i poniemieckiego cmentarza.

Co jak co, ale architektura Sokołowska urzekała nie tylko autochtonów, którzy decydowali się tu zostać. O ile budynek starego kina, pamiętający czasy, kiedy Krzysztof Kieślowski złośliwie pluł przez okienko, na niczego nie podejrzewających kinomaniaków był całkiem nowy, o tyle nie brakowało tu reliktów pamiętających XIX w., obydwie wojny i komunę. – Pierwsze co mnie tutaj urzekło to architektura – powiedziała nam później jedna z młodych mieszkanek tej malowniczej miejscowości. I trudno się z nią nie zgodzić. Bo Sokołowsko to miejsce do którego warto wrócić. Jak mawiają fascynaci: – Tutaj kupujesz bilet tylko w jedną stronę.

PROJEKT „BRATANKI“

Pomysł polsko-węgierskiego projektu „Bratanki”  to inicjatywa Stanisława Zawiślińskiego , prof. Marka Jabłonowskiego, Naszej Fundacji  oraz Instytutu Dziennikarstwa UW. W projekcie bierze  udział pięciu studentów: Agnieszka Czapla, Alicja Karasińska, Anna Kiedrzynek, Oliwia Siwińska i Bartosz Wróblewski.

20 kwietnia  grupa wyruszyła do Budapesztu, aby tam skompletować potrzebną dokumentację. Na podstawie  rozmów oraz własnych dziennikarskich poszukiwań chcemy stworzyć książkę, która zawierać będzie sylwetki naszych bohaterów. Będzie to publikacja dwujęzyczna (napisane przez nas reportaże zostaną przetłumaczone na węgierski) oraz wzbogacona fotografiami, jakie udało nam się wykonać w czasie pobytu w stolicy Węgier. Osobą, dzięki której Budapeszt niemal od razu stał się dla nas miejscem przyjaznym i oswojonym, była pani Małgorzata Takács. Nieoceniona okazała się także pomoc doktora László Tapolcai, historyka, który wprowadził nas w tematykę najnowszej historii Węgier i umiał w przystępny, ale i pogłębiony sposób ukazać kontekst ważnych dla tego kraju wydarzeń.

 

Relacja Olivii Siwińskiej z pobytu studentów w Budapeszcie:

Budapeszt zachwycił nas już z okien samolotu. Niezwykłe Wodne Miasto, rozdzielone od zawsze niebieską wstęgą Dunaju,  z lotu ptaka wyglądało fascynująco. Nie inaczej było już na ziemi, gdy w taksówce przejeżdżaliśmy przez wąskie uliczki stolicy Węgier.

Przyjechaliśmy późno w nocy, a jednak spodziewaliśmy się zobaczyć odrobinę nocnego, budapeszteńskiego życia. Spokój tego miejsca bardzo nas zaskoczył. Próbowaliśmy zapytać o to kierowcę – nie znał jednak ani jednego słowa po angielsku. My nie znaliśmy węgierskiego.

Gdy po długim czasie opuściliśmy wreszcie stronę Pesztu, nagle zamilkliśmy. Mijaliśmy właśnie Batthány tér, na przeciwległym brzegu górował pięknie oświetlony Parlament – Országház. Neogotycka budowla jest symbolem nie tylko Budapesztu, ale też całych Węgier. Widziana na żywo zapiera dech w piersiach. Jej bogate struktury sprawiły, że zaczęliśmy wstydzić się za nasz warszawski PKiN. Kierowca nie pozwolił nam się jednak długo nacieszyć widokiem – skręcił i zaczął piąć się po krętych uliczkach Budy, aby w końcu dowieźć nas na miejsce – ulicę Törökvész .

Nawet największe ulice Budy zaskoczyły nas spokojem. Spodziewaliśmy się żywego i głośnego miasta, które nigdy nie śpi. Prawobrzeżna część drzemała spokojnie – tak spokojnie, że dobre kilka godzin i kilometrów zajęło nam znalezienie miejsca, gdzie będziemy mogli posmakować węgierskiej kultury. Trafiliśmy do… English Pubu, gdzie młodzi Węgrzy ostatkiem sił wyśpiewywali dźwięki utworów karaoke, a kelnerka za barem proponowała nam „Surprise”. Szybko okazało się, że była to pálinka – tradycyjna wódka owocowa. Niespodzianek było nam aż zanadto, toteż zdecydowaliśmy się na powrót i zwiedzanie Budapesztu w blasku dnia.

Nasze lokum mieściło się w II dzielnicy Budapesztu, co nic nam nie mówiło. Spacerowaliśmy więc w różnych, mniejszych lub większych grupkach, chłonąc miasto, ciesząc oczy niezwykłymi budowlami, wsłuchując się w niezrozumiały dla nas język. Szukaliśmy inspiracji, w kolejnych dniach czekało nas wiele spotkań. Przede wszystkim z panią Małgorzatą  Takács z Instytutu Polskiego w Budapeszcie. To ona zaopiekowała się nami, zasugerowała nam rozmówców, którzy opowiedzieli o swoich węgiersko-polskich i polsko-węgierskich przygodach, doświadczeniach, czasem nawet o całym życiu. Wśród nich byli blogerzy, nauczyciele, studenci, którzy zakochali się w Węgrzech (lub Węgrach),  uchodźcy, księża, pasjonaci. Pani Takács (Tokacz!) stała się naszym pośrednikiem w tym nieznanym nam dotąd środowisku.

Pierwsze dni spędziliśmy na przygotowaniach do rozmów. Czytaliśmy, przeszukiwaliśmy zbiory Instytutu Polskiego, pytaliśmy. Próbowaliśmy zrozumieć odmienność tego bliskiego, a jednocześnie odległego kraju. Samochodem droga z Krakowa do Budapesztu  zajmuje 6 godzin, samolotem – 40 minut. A przecież czasem czuliśmy się zagubieni, nie potrafiąc wymówić nawet nazwisk naszych rozmówców.

Spotkania z bohaterami naszych reportaży wiele zmieniły. Niektórzy z nas spotykali się z nimi już pierwszego dnia, inni niecierpliwie czekali do końca tygodnia. Część rozmów odbywała się w domach, część w Instytutach, a niektóre nawet toczyły się podczas długich spacerów. Biliśmy kolejne rekordy. Wracaliśmy po dwóch, czterech, nawet sześciu godzinach zadowoleni, ale nadal nienasyceni, spragnieni odkrycia następnych tajemnic naszych rozmówców. Umawialiśmy się  na kolejne spotkania, znajdowaliśmy nowych rozmówców.

Dużo inspiracji dało nam spotkanie ze studentami Eötvös Loránd Tudományegyetem – Uniwersytetu w Budapeszcie. Poprowadził je dr László Tapolcai, który zresztą był jednym z naszych rozmówców. Dwujęzyczne zajęcia o historii Węgier rozjaśniły nam nieco w głowach. Zaczęliśmy powoli rozumieć ten naród, jego przejścia i trudną sytuację.  A później… zrozumieliśmy fragment „Dziewczyny z Egeru” Jánosa Arany – „Węgier Polaka rad gości i słucha/ W nowym znajomym znajdzie zawsze druha”. Po zajęciach razem z doktorem i jego studentami z tzw. kierunku wyszehradzkiego wybraliśmy się nad Dunaj a potem na Plac Elżbiety – Erzsébet tér, dla tutejszych Akvárium ter. Tutaj, całkowicie nielegalnie, spotykają się wszyscy budapeszteńscy studenci. Dlaczego nielegalnie? W Budapeszcie w niektórych dzielnicach wprowadzono zakaz kupowania alkoholu po godzinie 22, zaś jego picie w miejscach publicznych jest zakazane. Na szczęście, plac Elżbiety jest traktowany jak ziemia niczyja – zarówno przez studentów, jak i przez policję.

Przez 9 dni w Budapeszcie odkryliśmy wiele zaskakujących rzeczy, dowiedzieliśmy się czegoś nowego o Węgrzech i Węgrach, zawarliśmy przyjaźnie, a przede wszystkim znaleźliśmy inspirację do naszej książki. Będzie ona prezentem dla Polaków i Węgrów, którzy znają popularne powiedzenie „Polak, Węgier dwa bratanki…”, ale sami przekonaliśmy się, że niektórzy pasują do tego powiedzenia bardziej niż inni. I o nich będzie nasza książka.