Nakładem wydawnictwa Rosner & Wspólnicy ukazała się bardzo osobista opowieść Mirosława Ikonowicza o przyjaźni, jaka łączyła autora książki z Ryszardem Kapuścińskim przez ponad 50 lat.
O dziejach długoletniej przyjaźni z Ryszardem Kapuścińskim, jego odwadze, lewicowych sympatiach i dość konserwatywnym stosunku do kobiet pisze Mirosław Ikonowicz w książce „Hombre Kapuściński”, której promocja 7 grudnia odbyła się w warszawskim Stowarzyszeniu Historyków Sztuki.
W krajach latynoamerykańskich, słowo „hombre” oznacza mężczyznę, ale także człowieka honoru i dżentelmena – tak Ikonowicz postrzegał Kapuścińskiego, z którym przyjaźnił się niemal całe życie. Poznali się na drugim roku studiów na Wydziale Historycznym UW, później pracowali razem w PAP i dla „Polityki”, wspólnie relacjonowali wojnę w Angoli, w tym samym czasie pracowali w krajach Ameryki Łacińskiej. Ikonowicz zastrzega, że nie polemizuje z Arturem Domosławskim, którego biografia „Kapuściński non-fiction” wzbudziła tyle kontrowersji. „Tę książkę uważnie przeczytałem dopiero po napisaniu własnej. To biografia, a mój portret Ryśka jest subiektywną opowieścią o naszej przyjaźni” – podkreśla autor „Hombre Kapuściński”.
Książka Ikonowicza przenosi czytelnika w świat dziennikarstwa przedinternetowego, romantycznych czasów dalekopisów i reporterskiej solidarności. „Polska była takim krajem Układu Warszawskiego, w którym stało się w pewnym momencie możliwe pojawienie się dziennikarstwa w miarę niezależnego. Wszystko, co pisaliśmy o egzotycznych krajach w jakiś sposób odnosiło się do Polski. Z przełomu lat 60. i 70. pochodzi przykład z twórczości Kapuścińskiego, który, opisując dyktaturę wojskową w odległej Gwatemali, wspomina o charakterystycznej ‘ciszy’ w służbie dyktatury. Jeżeli w radio są tylko piosenki, reklamy i ciekawostki, to znaczy że radiostacja pracuje w służbie ciszy – pisał Kapuściński o Gwatemali. Po latach jego słowa o ciszy w służbie dyktatury, wypisywali na ścianach internowani w Białołęce” – wspomina Ikonowicz.
We wczesnej młodości przyszły autor „Cesarza” był w fazie fascynacji nową, socjalistyczną rzeczywistością. „To zaangażowanie ideowe Ryśka nie było łatwe, deklaratywne.(…) Autentycznie i praktycznie poświęcał się urzeczywistnianiu swych idei” – pisze Ikonowicz wspominając, jak Kapuściński jeździł do Nowej Huty i kopalni pracować jako ochotnik. W kopalni szczupły Kapuściński nie zdołał utrzymać świdra pneumatycznego, który uderzył go w brzuch. Skończyło się poważnymi obrażeniami i pobytem w szpitalu. O ile już po kilku latach entuzjazm Kapuścińskiego dla PRL-u wyczerpał się, to do końca życia pozostał „po stronie ubogich”.
Autor „Chrystusa z karabinem na ramieniu”, który przełożył na polski „Dziennik” Che Guevary, mówił o Comandante: „To jest trochę bohater w polskim stylu. Partyzant, powstaniec, wódz insurekcji, która nie doszła do skutku, gotów podjąć beznadziejną walkę w imię cudzej wolności i własnych racji moralnych” – wspomina Ikonowicz. „Obaj wiedzieliśmy, że Guevara walczył w ostatnich miesiącach życia nie tylko przeciwko hegemonii amerykańskiego Wielkiego Brata, ale także ZSRR, który głosząc internacjonalizm, załatwiał w Trzecim Świecie własne interesy”. Ikonowicz ma osobiste wspomnienia zawiązane z Guevarą, z którym przeprowadził kilka długich rozmów – pewnego razu uczestniczył w żniwach trzciny cukrowej pracując ramię w ramię z Che.
Kapuściński budził w kobietach zaufanie i chęć konkwisty – pisze Ikonowicz. „Był czarujący i podobał się dziewczynom, chłopięcy, trochę bezradny i z głową w chmurach” – wspomina jedna z koleżanek z czasów studiów. Nie przepadał jednak za pewnymi siebie feministkami, sądził, że w trudnym zawodzie reportera misją żony jest zrozumieć i wspierać mężczyznę, czekać i – kiedy trzeba – rezygnować z własnych planów. Alicja, przyszła żona Kapuścińskiego, uchodziła za najładniejszą dziewczynę na roku. „Rysiek nie mógł lepiej trafić. Ona nie należy do kobiet dominujących. Gdyby taka była, ich związek musiałby trwać bardzo krótko lub w ogóle nie byłby możliwy” – uważa Ikonowicz.
Wielbicielką talentu Kapuścińskiego była Jacqueline Kennedy-Onassis, która po przeczytaniu „Szachinszacha” postanowiła za wszelką cenę pozyskać autora dla swego wydawnictwa. Podjęła starania, aby się z nim skontaktować, przypadek zrządził, że list od niej dotarł do adresata z wielkim opóźnieniem, gdy Kapuściński miał już inne zobowiązania wydawnicze w USA.
„PAP w tamtych czasach była ambitną, ale biedną agencją. Jeżdżąc jako korespondenci wojenni do różnych zapalnych punktów świata, jej wysłannicy nie byli nawet ubezpieczeni” – wspomina Ikonowicz. Na początku 1975 roku, podczas pobytu w Portugalii, odebrał telefon z Warszawy. „Rysiek został w Luandzie bez pieniędzy i bez papierosów. Mieszka w jakimś strasznym afrykańskim hotelu… Zrób coś” – dramatyzował Michał Czarnecki z warszawskiej centrali PAP-u. Przesłanie kilkuset dolarów w drobnych banknotach i papierosów wydawało się jednak zadaniem nie do zrealizowania, tego rodzaju przesyłki konfiskowano w Luandzie już na lotnisku. Ikonowicz dokonał cudu. Koperta zawierająca 300 dolarów drobnymi i kilka kartonów Americanów, poszła drogą rządową, sygnowaną przez samego premiera Portugalii. Kapuściński, obudzony w nocy przez żołnierzy, wieziony jeepem za miasto, żegnał się już z życiem i bardzo się zdziwił, gdy w portugalskiej bazie lotniczej pod Luandą wręczono mu z honorami przesyłkę od samego premiera Portugalii.
Bywało groźnie. W samym środku Czarnej Afryki Kapuściński zachorował na malarię mózgową, która nieleczona kończy się śmiercią. Obawiając się odwołania do Warszawy ukrywał też przed redakcją, że odnowiła mu się gruźlica. Leczył się w przychodni dla miejscowych, aby uniknąć wysyłania do Warszawy rachunków z płatnego szpitala. „Zresztą chciał być jak najbliżej opisywanych ludzi, żyć choć trochę ich życiem. Zamiast w hotelach dla białych mieszkał w zarobaczonych murzyńskich pensjonatach, w ubogich domach swych ugandyjskich czy tanzańskich przyjaciół” – wspomina Ikonowicz. W końcu jednak wiadomość o „kłopotach ze zdrowiem” Kapuścińskiego dotarła do redakcji. Na odsiecz do Tanganiki wysłano Alicję Kapuścińską, z zawodu lekarkę.
Kapuściński i Ikonowicz razem przeżyli w Angoli doświadczenie afrykańskiej wojny, którą relacjonowali od strony Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli, MPLA, czyli armii rządowej. Ikonowicz podkreśla, że, zakładając istnienie wojen sprawiedliwych, mieli szczęście być po dobrej stronie frontu, choć reporter najczęściej nie ma wyboru. ONZ uznała MPLA na samym początku wojny domowej, rozpętanej przez rywalizujące ruchy partyzanckie. Wojna domowa wybuchła w Angoli w 1975 r. po przyznaniu jej przez Portugalię niepodległości. Trwała 27 lat i kosztowała życie miliona ofiar. Dopiero w 2009 roku ujawniono dokumenty, w których można znaleźć odpowiedź na stawiane sobie przez Kapuścińskiego pytanie – jak to się stało, że decydującym momencie wojny na angolskim froncie znaleźli się kubańscy żołnierze, którzy uratowali zagrożony MPLA. Choć do dziś dnia wiele osób uważa, że Kubańczycy przyjechali do Angoli za zgodą Moskwy, była to samowolna akcja Fidela Castro, który nie dowierzał radzieckim sojusznikom i chciał ich wypróbować, przy okazji umacniając własną pozycję jednego z liderów Trzeciego Świata – pisze autor „Hombre Kapuściński”.
„Pogłoski o tym, że podczas wojny w Angoli Kapuściński chwycił za broń są nieprawdziwe. Generał Farrusco, uczestnik tej wojny i przyjaciel polskiego reportera, zapytany o to wprost, stanowczo zaprzeczył. Powiedział, że jedyną bronią, którą Kapuściński walczył w tej wojnie, był aparat fotograficzny” – mówi Ikonowicz.
„Ktokolwiek miał szczęście rozmawiać z Kapuścińskim, pozostawał często na całe życie pod wrażeniem tej rozmowy. On miał niezwykłą umiejętność słuchania rozmówcy, wynikającą z jego nienasyconej, głęboko życzliwej ciekawości ludzi i świata. Każdy czuł się przy Ryśku jakoś dowartościowany, a nigdy onieśmielony. Być może to wrażliwość i wyobraźnia pisarza, który był dzieckiem polskich kresów sprawiały, że zachował niezwykłą osobistą skromność mimo światowych sukcesów, jakie były udziałem niewielu” – uważa autor „Hombre Kapuściński”.
Mirosław Ikonowicz zaczął ponad pół wieku temu pracę w PAP jako 22-letni młodszy redaktor w dziale krajów socjalistycznych. Potem był kolejno korespondentem Agencji w Sofii (1956-1958), skąd usunięto go jako „persona non grata”, w Hawanie (1963-1969) oraz Madrycie i Lizbonie (1973-1980). Z Hawany jeździł także do innych krajów Ameryki Łacińskiej. Z Madrytu i Lizbony robił wypady do Afryki jako korespondent wojenny, by relacjonować konflikty w Angoli i Mozambiku. Obserwował sześć rewolucji, m. in. „rewolucję czerwonych goździków” w Portugalii. Korespondentem PAP w Rzymie był najpierw w latach 1981-1986, a potem od 1990 do 1994 roku. Opisywał z bliska papieskie pielgrzymki zagraniczne częściej niż jakikolwiek inny polski dziennikarz; odbył z Janem Pawłem II podróże do 23 krajów. Jest autorem książek, m.in. „Zawód korespondent”, „Hiszpania bez kastanietów” i „Angola Express”.