Fundacja "Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego"

Aktualności » Czwarta rocznica śmierci Ryszarda Kapuścińskiego

23 stycznia 2011 r. miną cztery lata od dnia, w którym zmarł Ryszard Kapuściński, patron naszej fundacji. Korzystając z uprzejmości Ewy van den Bergen-Makały, jednej z jego tłumaczek, publikujemy jej tekst pt. Sześć podróży w czasie i przestrzeni między kulturą i naturą, w którym wspomina Kapuścińskiego.

Podróże-z-RK_okładkaEsej Ewy van den Bergen-Makały z Holandii jest fragmentem opublikowanej przez Społeczny Instytut Wydawniczy Znak książki Podróże z Ryszardem Kapuścińskim. Opowieści czternastu tłumaczy, w której swojego Autora wspominają: Tomasz Barciński z Rio de Janeiro, Silvano De Fanti z Udine, Nikolaj Jež z Lublany, nieżyjący już Yukio Kudo z Tokio, Diana Kuprel z Toronto, mieszkający w Polsce hiszpański poeta Abel A. Murcia Soriano, Nguyen Chi Thuat z Hanoi, Biserka Rajčić i Ljubica Rosić z Belgradu, Ole Michael Selberg z Oslo, Jerzy Sławomirski z Barcelony, Ksenia Starosielska z Moskwy i Erzsébet Szenyán z Budapesztu.

***

Ewa van den Bergen-Makała: Sześć podróży w czasie i przestrzeni między kulturą i naturą

1. Romantyczna

…tylko my sami, powodowani śmiałością naszego ducha i drżeniem naszych serc, jesteśmy jedynymi twórcami wszystkich cudów i całej romantyczności świata.
Joseph Conrad, Zwierciadło morza.

Luty 2005. Lotnisko im. Jomo Kenyatty w Nairobi. Późnym wieczorem znajomi odbierają mnie z lotniska. Przedzieramy się przez także i o tej porze zatłoczone centrum miasta. To moje pierwsze spotkanie z Afryką.

I już któreś z kolei spotkanie Herodota z afrykańskim kontynentem. Bo jak się okazało, Grek zjeździł Afrykę wzdłuż i wszerz w torbie Ryszarda Kapuścińskiego, towarzysząc mu przez długie lata w afrykańskich wędrówkach. Teraz towarzyszy mnie, zresztą wspólnie z Kapuścińskim: mam przy sobie Podróże z Herodotem i torbę z przyciężkim laptopem.

Od dwóch miesięcy pracuję nad przekładem ostatniej książki Kapuścińskiego na niderlandzki. Właściwie zupełnie nie mam czasu na ten wypad do Afryki. Ale akurat nadarza się okazja! Czyż można zaprzepaścić taką szansę i zrezygnować z możliwości dotknięcia, a raczej muśnięcia Afryki Kapuścińskiego? Ostatecznie decyduję się na połączenie przyjemnego z pożytecznym takim oto kompromisem: pięć dni zatrzymuję się w Nairobi i tłumaczę, na kolejne dziewięć dni wyruszam w teren.

Zgodnie z planem spędzam kilka dni przy laptopie w dużym ogrodzie. Sceneria bajecznie romantyczna: egzotyczne gatunki drzew, krzewów i kwiatów dbają o stałą dawkę aromatycznych woni, zaś rozmaite zwierzaki buszują po ogrodzie, jakby od wieków stanowił część ich własnego terytorium. No i jak tu skupić się na pracy umysłowej, skoro zmysły są nieustannie bombardowane nowymi bodźcami, co chwila pojawia się inny motyl, coraz to inne okazy ptaków i ptaszków bawią się w ciuciubabkę, gdy jaszczurki biegają po ścianach domu, wiewiórki dokazują na drzewach, a od czasu do czasu słychać pohukiwania grasujących w pobliżu małp? Laptop, lornetka, upał, łyk wody, lornetka, laptop.

Ta „romantyczna sceneria” w dalszym ciągu, niestety, nie może wyzbyć się swojego cudzysłowu. Nad domem z dużym ogrodem czuwają stróże: jeden w dzień, drugi w nocy. Okna są zakratowane, drzwi zaopatrzone w ciężkie zamki. No i jeszcze jedna niespodzianka: udając się na nocny spoczynek, trzeba zamknąć na kłódkę dodatkową kratę, która oddziela sypialnie od pozostałej części domu. Dobranoc.

Któregoś popołudnia daję się namówić na opuszczenie mojego tymczasowego habitatu. Jedziemy do centrum i wjeżdżamy na platformę widokową na szczycie dwudziestoośmiopiętrowego biurowca Kenyatta Conference Center na City Square. Widoczność bez zarzutu. Od strony południowo-zachodniej i wschodniej dwu i pół milionowe miasto otoczone jest rozległymi slumsami (to w jednym z nich, w Kiberze, uznawanym za największy slums Afryki, wybuchną w styczniu 2008 roku krwawe zamieszki, rozlewając się długą serią czystek etnicznych na zachodzie Kenii). Wysoko nad naszymi głowami krążą dwa orły. Przewodnik wskazuje na budynek amerykańskiej ambasady (cel krwawego zamachu terrorystycznego dokonanego w 1998 roku przez muzułmańskich bojowników powiązanych z Osamą bin Ladenem) oraz na gmach Urzędu Prezydenta położony nieopodal Conference Center. Tu urzędował Jomo Kenyatta, pierwszy premier i prezydent niepodległej Kenii.

Ale to nie tu, w centrum Nairobi, zobaczył Kapuściński Jomo Kenyattę po raz pierwszy. Miało to miejsce kilka dni po uzyskaniu przez Kenię niepodległości w grudniu 1963 roku podczas wiecu na stadionie w Nyeri, gdzie walczący do tej pory z brytyjskimi imperialistami partyzanci Mau Mau, w obecności pięćdziesięciu tysięcy zebranych, składali broń przed premierem Kenyattą. Tę historyczną uroczystość upamietnił Kapuściński w reportażu Mau Mau wychodzi z lasu (Gdyby cała Afryka). Swoje kolejne, tym razem zupełnie nieoczekiwane, „spotkanie” z premierem Kenii miesiąc później w drodze z Nairobi do Kampali opisał Kapuściński w Hebanie: „Ledwo zdążyłem zjechać na pobocze, kiedy koło mnie przemknęła kolumna motocykli i samochodów, w środku jechał czarny mercedes, zobaczyłem, że siedzi w nim Jomo Kenyatta. Kenyatta rzadko bywał w swoim biurze premiera w Nairobi, większość natomiast czasu spędzał w Gatundu – prywatnej rezydencji położonej o 160 kilometrów od stolicy. Jego ulubioną rozrywką było tam oglądanie zespołów tanecznych różnych ludów kenijskich, które przyjeżdżały umilać czas swojemu przywódcy.”

Ta ulubiona rozrywka premiera Kenii miała ścisły związek z jego przeszłością. Otóż Kenyatta był z wykształcenia antropologiem. Więcej: w latach trzydziestych ubiegłego stulecia studiował w London School of Economics u Bronisława Malinowskiego! Pod jego kierunkiem Kenyatta napisał w 1938 roku pracę dyplomową poświęconą kulturze, religii i obyczajom plemienia Kikujusów, z którego sam się wywodził. Profesor Malinowski uświetnił pionierską – jak na ówczesne czasy – pracę Kenyatty, zatytułowaną Facing Mount Kenya, inspirującym wprowadzeniem. Postawił w nim pytanie w iście conradowskim stylu, nie pozostawiając suchej nitki na zadufanej w sobie Europie: „Czy przekonania religijne tych, którzy przyjęli Hitlera za Boga, którzy uwierzyli we wszechmoc Mussoliniego czy też we wszechwiedzę Stalina, są przejawem barbarzyństwa czy cywilizacji, zabobonu czy wiary?” Według Malinowskiego zabobon, ślepa wiara i całkowita dezorientacja były złem zagrażającym zarówno Afryce, jak i głęboko zanurzonej w okultyzmie Europie, sercu cywilizacji Zachodu.

Czas opuścić platformę widokową. W chwili gdy chcemy ściągnąć windę, raptem gaśnie światło. Gorzej: wysiada prąd! Czekamy i czekamy. Mija kwadrans. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Wygląda na to, że nie ma na co czekać i jedyną możliwą alternatywą jest zejście wdół z dwudziestego ósmego piętra na własnych nogach. A więc schodzimy. Ciemności egipskie! Schodzimy i schodzimy. Schody są tu co prawda szersze niż w kairskim minarecie Kapuścińskiego, za to o wiele tu ciemniej. Żaden „gęsty mrok”, lecz ciemno, choć oko wykol. Poruszam się jak mucha w smole, dokucza mi stopa. Po mniej więcej piętnastu minutach na schodach zaczynają pojawiać się tajemnicze fantomy z zapaloną zapalniczką w ręce, które zdecydowały się zstąpić na City Square. Po pół godzinie dobiega końca romantyczny wypad z dreszczykiem. Chwała uczciwym fantomom.

Dwa dni później opuszczamy Nairobi i w towarzystwie szofera-przewodnika Anthony’ego udajemy się niedużym busem w kierunku północno-wschodnim. Już po niespełna godzinie jazdy pierwsza wymiana opony. W ciągu pięciu sekund otacza nas grupka młodych mężczyzn, oferujących swoją pomoc. Scena żywcem wzięta z afrykańskich opowieści Kapuścińskiego.

Zatrzymujemy się na kilka dni w Castle Forest Lodge, położonym w obrębie Mount Kenya National Reserve. Ponownie superromantyczna sceneria – w oddali widać przez chmury szczyt Mount Kenya! Także słonie lubią odwiedzać to miejsce. Już pierwszego dnia, około wpół do ósmej wieczór, od strony ginącego w mroku buszu zaczynają docierać do nas odgłosy, które wzmagają drżenie naszych serc: trzask łamanych gałęzi.

Pierwsza noc na skraju afrykańskiej dżungli. Poprzez ledwo ledwo uchylone okienko oraz szpary w chatce à la africaine melduje się, a jakże, stuprocentowa afrykańska puszcza Kapuścińskiego: pohukuje, burczy, świszczy, zawodzi, gwiżdże, skrzecze, jęczy, świergocze, stęka. Już jest tuż, tuż, stąpa ciężko obok naszej narożnej chatki, słychać niemiłosierny łomot i trzask. To słoń – król Hebanu i król Afryki – szuka prowiantu. Nazajutrz wieczorem obserwujemy królowe i królewięta. Co za gracja ruchów, co za estetyczna uczta w majestacie Mount Kenya!

Na prośbę Anthony’ego wręczam mu kartkę, na której zanotowałam: Ryszard Kapuściński, The Shadow of the Sun (to angielski tytuł Hebanu).

2. Wojskowa

C’est insensé gdy się pomyśli do czego mężczyźni są zdolni!

Joseph Conrad, Sześć opowieści: Wojskowa.

Lipiec 1999. Czytam Heban. Jestem pod wrażeniem wstrząsającej opowieści o losach Ugandyjczyków pod rządami Idi Amina, doświadczających w latach siedemdziesiątych makabrycznej samowoli jego rozjuszonej armii: „Nagle ulicą biegnącą od jeziora nadciągnęła gromada dzieci, wołając: Samaki! Samaki! (w swahili – ryba). Zaraz zbiegli się ludzie, zapanowala radość, że będzie coś do jedzenia. Rybacy rzucili swoją zdobycz na stół i kiedy ludzie ją zobaczyli, nagle zaniemówili, znieruchomieli. Była ogromna i tłusta. To jezioro nie znało dawniej takich spasionych, wielkich ryb. A wszyscy wiedzieli, że siepacze Amina od dawna wrzucają do jeziora ciała swoich ofiar. I że żywią się nimi krokodyle i mięsożerne ryby. Wokół stołu panowała cisza, kiedy niespodziewanie i przypadkowo nadjechała wojskowa ciężarówka. Żołnierze zobaczyli zbiegowisko, a także rybę na stole i zatrzymali się. Chwilę między sobą porozmawiali. Podjechali tyłem do stołu, zeskoczyli na ziemię i otworzyli klapę. My, którzy staliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że na podłodze skrzyni leżą zwłoki mężczyzny. I zobaczyliśmy, jak taszczą tę rybę do skrzyni, a na stół rzucają nam martwego, bosonogiego człowieka. I zobaczyliśmy, jak od razu odjeżdżają. I tylko usłyszeliśmy ich rubaszny, obłąkańczy śmiech.”

Zaraz, zaraz: samaki? Ogromna, tłusta ryba? Ależ tak, oczywiście, to okoń nilowy – ten żarłok, ten dochodzący do sto kilogramów wagi i dwóch metrów długości olbrzym pochłaniający swoich współlokatorów! Ten siepacz i władca największego afrykańskiego jeziora, Jeziora Wiktorii! Cóż, nie tylko człowiek człowiekowi wilkiem, ale ryba rybie też! Tyle że w tym wypadku stało się to za sprawą człowieka. Mówiąc dokładniej: za sprawą ugandyjskiego urzędnika, który w 1954 roku w ramach brytyjsko-ugandyjskiego programu rozwoju rybołówstwa wpuścił do Jeziora Wiktorii wiadro pełne narybku okonia nilowego. Kilka lat później wprowadzono okonia powtórnie, by podreperował kondycję miejscowego rybactwa. Nadzieje te spełnił, ale przy okazji zniszczył świat pielęgnic, pod względem ewolucyjnym wybitnie uzdolniony, bogaty gatunkowo rodzaj ryb. Jak na ironię, największe spustoszenie wśród swoich ofiar zrobił okoń w trakcie prowadzonych w latach 1981-1985 intensywnych badań nad populacją pielęgnic zasiedlających wody Jeziora Wiktorii w tanzańskiej Zatoce Mwanza. Wyglądało to tak, jakby agresor trzydziesci lat czyhał na przypuszczenie głównego ataku: w ciągu zaledwie kilku lat wytrzebił dwie trzecie spośród trzystu gatunków pielęgnic.

Naocznym świadkiem tej masowej zagłady ryb był holenderski biolog Tijs Goldschmidt. Nie tylko udokumentował on swoje badania naukowe w pracy doktorskiej, lecz losom pielęgnic i całemu wielce złożonemu ekosystemowi Jeziora Wiktorii poświęcił świetną książkę Wymarzone jezioro Darwina. Dramat w Jeziorze Wiktorii. W jednej z rozmów, w której Goldschmidt opowiadał mi o podmiocie swoich badań – pielęgnicach, pochłanianych w olbrzymich ilościach przez okonia jak przez jakiś gigantyczny odkurzacz – badacz zwrócił szczególną uwagę na dalekosiężne i niebezpieczne skutki nieprzemyślanej ingerencji człowieka w przyrodę. Niszczenie biologicznej różnorodności ekosystemów prowadzi do ich ostatecznej destabilizacji, co w dalszej perspektywie zmiejsza także szansę na przeżycie gatunku Homo sapiens. Ponieważ okoń zlikwidował pielęgnice żywiące się glonami, doprowadziło to do ich niekontrolowanej inwazji, a przez to do fatalnego zmętnienia wody. Okoń pozjadał także pielęgnice owadożerne, co przyczyniło się do powstawania nad taflą jeziora olbrzymich chmar komarów. Niektóre rybożerne ptaki i ssaki zostały zmuszone do zmiany swojego menu. W końcu samemu okoniowi zabrakło pokarmu, więc przestawił się na krewetki. Najpierw miał ich pod dostatkiem, bo wytrzebił żywiące się nimi pielęgnice. Ale z końcem lat dziewięćdziesiątych wielkość odławianych okoni zmalała, co z kolei wpłynęło ujemnie na wysokość połowów.

Kondycja jeziora w międzyczasie wyraźnie się pogorszyła: wzrosło zanieczyszczenie wody oraz nastąpiła erozja gleb na skutek masowego wyrębu lasów (zapotrzebowanie na drewno do wędzenia tłustych kolosów!). Początkowo warunki życia miejscowej ludności uległy poprawie, ale żywiołowy rozkwit drobnej przedsiębiorczości doprowadził do pojawienia się nowych, nie tylko ekologicznych, lecz także trudnych do opanowania problemów ekonomiczno-społecznych.

Gdy z początkiem lat siedemdziesiątych Kapuściński przebywał w Ugandzie i przechadzał się po rynku w Kampali, natknął się zapewne na jeden z pierwszych okazów okonia-kolosa, wyłowionego właśnie przez rybaków z Jeziora Wiktorii. Rybacy byli uszczęśliwieni, a zebrani wokół nich mieszkańcy wręcz zszokowani wielkością pożywnej ryby. Moment ten wykorzystali w koszmarny sposób rozwydrzeni żołnierze Amina, porywając ludziom sprzed nosa ich „wymarzoną” strawę.

Dziesięć lat później, po tanzańskiej stronie Jeziora Wiktorii, badacza Goldschmidta napawali grozą tanzańscy żołnierze skoszarowani w pobliżu jego kwatery. Żołnierze, którzy jeszcze niedawno zwalczali wojska Idi Amina, którzy sami też plądrowali i mordowali, a teraz, wyraźnie podchmieleni, zbijali bąki w oczekiwaniu na wypłatę żołdu. Goldschmidt obawiał się ich o wiele bardziej niż regularnie odwiedzających go kobr.

Wrzesień 1999: ukazuje się polski przekład książki Tijsa Goldschmidta. Przesyłam jej egzemplarz Ryszardowi Kapuścińskiemu.

3. Oburzająca

Dziwne są narzędzia opatrzności. Istnieje przecież coś w rodzaju poetyckiej sprawiedliwości…

Joseph Conrad, Sześć opowieści: Oburzająca.

Jesień 1999. Heban mnie zachwycił, wzruszył i zmobilizował. Już wiem, że pod koniec tego lub na początku przyszłego roku ma ukazać się w niderlandzkim przekładzie. Pragnąc zainteresować holenderskich czytelników nową książką Kapuścińskiego, postanawiam przetłumaczyć wywiad udzielony przez pisarza „Polityce” w lutym tego roku (Opisuję stany ducha). Tłumaczę również obszerny wywiad (Nowa mapa świata), opublikowany w 1998 roku w „Gazecie Wyborczej”. Niestety, moje starania znalezienia redakcji zainteresowanej publikacją tych tekstów spełzają na niczym.

W 2000 roku tłumaczę teksty odczytów Współczesne patologie władzy i banalność zła oraz Globalny świat w każdej wiosce. Znów podejmuję próby zainteresowania nimi kilku redakcji. Bez rezultatu.

22 listopada 2000, spotkanie autorskie w Amsterdamie, promocja "Hebanu". Fot. Vincent van den Bergen

22 listopada 2000, spotkanie autorskie w Amsterdamie, promocja „Hebanu”. Fot. Vincent van den Bergen

Listopad 2000 roku. W ramach promocji Hebanu Ryszard Kapuściński odwiedza Amsterdam. Jestem obecna na spotkaniu autorskim, po którym czytelnicy ustawiają się w długiej kolejce po autograf pisarza. Przedstawiam się. – Ach to pani! Serdecznie dziękuję za książkę Goldschmidta! – Moje pierwsze spotkanie z Ryszardem Kapuścińskim.

W ciągu kolejnych dwóch lat przekładam jeszcze wykład Wojna czy dialog, teksty wywiadów Wojna i pustka i Idi Amin Dada i dyktatury afrykańskie oraz artykuł Czarna niesprawiedliwość. I co? I nic. Walka z wiatrakami? Kto wie, bo jak przystało na Królestwo Niderlandów jest ich tu całkiem sporo.

Ale od czasu do czasu udaje mi się zamieścić w holenderskiej prasie przekłady tekstów takich autorów, jak Leszek Kołakowski czy Czesław Miłosz oraz wywiadów, między innymi z Wisławą Szymborską, Władysławem Szpilmanem i Adamem Michnikiem. A tymczasem Ryszard Kapuściński nadal czeka w kolejce!

W połowie 2004 roku postanawiam zwrócić się do wydawnictwa De Arbeiderspers z propozycją wydania zbioru wykładów i artykułów Ryszarda Kapuścińskiego. Długo wyczekiwana odpowiedź jest… negatywna. No cóż, to właściwie żadna niespodzianka. Jest nią natomiast pytanie, z którym zwraca się do mnie wydawca: czy znam ostatnią książkę Kapuścińskiego Podróże z Herodotem i czy byłabym zainteresowana kontynuowaniem jej przekładu, nad którym pracę rozpoczął zmarły w marcu tego roku tłumacz Gerard Rasch1.

Oczywiście, że znam ostatnią książkę Ryszarda Kapuścińskiego! Kolejne rozdziały Podróży z Herodotem czytałam on-line w „Gazecie Wyborczej”! W styczniu 2005 roku zasiadam przy komputerze. Przejmuję translatorską pałeczkę, korzystając w części z przetłumaczonych przez Rascha (fragmentów) pierwszych dwunastu rozdziałów książki.

Koniec lutego: czas na „romantyczne” intermezzo w kenijskim klimacie z Podróżami z Herodotem pod pachą. Ich niderlandzki przekład ukazuje się w listopadzie 2005 roku.

W tym samym roku „podrzucam” kilku redakcjom przekłady tekstów Kapuścińskiego Siła słowa oraz Tłumacz – postać XXI wieku. Ponownie bez skutku. Zachodzę w głowę, dlaczego: polska zaściankowość, zgodnie z którą to, co polskie jest najważniejsze? Tutejsi prowincjusze czasu i przestrzeni? Opisana w Lapidarium II (w dziewiątym punkcie notatki na temat konferencji w Rotterdamie) kondycja współczesnych mediów: „Poziom mediów jest kształtowany nie tylko przez menedżerów i dziennikarzy. Ustala go również, i to może w stopniu decydującym, poziom odbiorców (tzw. przeciętny odbiorca). Ponieważ jednak nie wypada krytykować poziomu społeczeństwa, atakuje się media, zarzucając im niską jakość czy po prostu bylejakość programów, banał i kicz”? A może po prostu brak odpowiednich znajomości?

ksiegarnia "Scheltema" w centrum Amsterdamu, listopad 2005. Fot. Ewa van den Bergen-Makala

ksiegarnia „Scheltema” w centrum Amsterdamu, listopad 2005. Fot. Ewa van den Bergen-Makala

W połowie 2006 roku przez gęste chmury przedziera się pierwszy promyk nadziei: znany tygodnik opiniotwórczy „De Groene Amsterdammer” (najstarszy tygodnik holenderski!) publikuje skróconą wersję wykładu Kapuścińskiego „Spotkanie z Innym”.

24 stycznia 2007 roku: prasa holenderska informuje o tragicznym odejściu Mistrza Reportażu, wybitnego polskiego pisarza Ryszarda Kapuścińskiego. Dzień później gazeta „De Volkskrant” zamieszcza tekst wystąpienia Siła słowa, wygłoszonego przez pisarza półtora roku wcześniej w Nowym Jorku. Pogrążona w głebokim smutku rozmyślam nad… pośmiertną siłą słowa.

W styczniu 2008 roku kontaktuję się ponownie z redakcją „De Volkskrant”: w pierwszą rocznicę śmierci Pana Ryszarda gazeta decyduje się na opublikowanie tekstu Tłumacz – postać XXI wieku oraz artykuł mojego autorstwa poświęcony problematyce islamu w twórczości Kapuścińskiego.

W maju tego samego roku z inicjatywy Holenderskiego i Flamandzkiego Funduszu Literackiego i innych organizacji do rąk ministrów Kultury Królestwa Niderlandów oraz Flandrii trafia manifest, mający na celu uczulić rząd i polityków na problemy związane z rosnącym zapotrzebowaniem na profesjonalnych tłumaczy literackich oraz na ich słabą pozycję ekonomiczną i kulturalne niedowartościowanie. Autorzy manifestu cytują w nim znany mi dobrze fragment tekstu: „…przekładając tekst – otwieramy Innym nowy świat, tłumaczymy go, a tłumacząc – przybliżamy, pozwalamy w nim przebywać, uczynić go cząstką naszego osobistego doświadczenia. Jakże więc dzięki wysiłkowi tłumacza rozszerzają się nasze horyzonty myślowe, pogłębia nasze rozumienie, nasza wiedza, ożywa wrażliwość.” Tak, to fragment pochodzący z wykładu inaugurujacego I Światowy Kongres Tłumaczy Literatury Polskiej Tłumacz – postać XXI wieku. Dziwne są narzędzia opatrzności.

4. Desperacka

Wewnętrzna prawda jest ukryta na szczęście, na szczęście. A jednak ją wyczuwałem. Często miałem wrażenie, że z tajemniczym spokojem obserwuje moje małpie figle. Tak samo, koledzy, przypatruje się waszym sztuczkom na linie.

Joseph Conrad, Jądro ciemności.

Abu Dhabi, lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Kapuściński notuje w Lapidariach: „Jak dzieci drażniły goryla w zoo (jest nowe, zbudowane za miastem, na pustyni). Z początku goryl złościł się, biegał po betonowej scenie, wygrażał małym agresorom. W końcu zmęczony usiadł w środku swojej klatki i rozpłakał się.”

Ujmująca scena: najpierw gniew, potem desperacja goryla. Kto wie, może nękającym go kuzynom puścił w myślach małą wiązankę: „Poczekajcie, wy, durne małpiszony, ja wam jeszcze pokażę!”? Bezsilny biedak w końcu się rozpłakał, nie widząc jakiejkolwiek szansy na ucieczkę z więzienia zafundowanego mu przez ludzi.

Goryle to małpy o spokojnym temperamencie, ale czasami może się przecież trafić jakiś spryciarz, jakiś przedsiębiorczo uzdolniony ryzykant, który dostrzegając, choć niewielką szansę na wymknięcie się spod klucza, zdecyduje się na ucieczkę. Szczególnie wtedy, gdy jego desperacja przerodzi się w prawdziwą frustrację.

Maj 2007 roku. Telefon – dzwoni córka. Przed chwilą usłyszała w radio, że w rotterdamskim zoo doszło do tragedii: goryl Bokito wydostał się z wybiegu i siejąc panikę wśród zwiedzających, porwał i okaleczył kobietę oraz zdemolował restaurację. Oniemiałam. Traf chciał, że dosłownie przed godziną wróciliśmy z wycieczki do ogrodu zoologicznego w Rotterdamie, gdzie obserwowaliśmy między inymi poczynania Bokito, jego trzech małżonek i trójki dzieci, robiliśmy zdjęcia małpiej rodzince buszującej na swej wyspie i piliśmy kawę na tarasie restauracji. Co się stało? Co aż tak rozjuszyło goryla, co mu raptem „strzeliło do głowy”, dlaczego „puściły mu nerwy”? Skąd ten pomysł przeskoczenia szerokiej na cztery metry fosy, by rzucić się w pogoń za przedstawicielką słabej płci Homo sapiens?

Okazało się, że to niecodzienne zachowanie goryla było reakcją na niecodzienne zachowanie pewnej 57-letniej pani Yvonne, która od dłuższego czasu odwiedzała sympatycznego Bokito cztery razy w tygodniu. Pragnąc zwrócić na siebie jego uwagę, wpatrywała mu się długo w oczy, przemawiała do niego czule i składała pocałunki na szybie, oddzielającej ją od ulubieńca. Na filmikach zrobionych przez męża pani Yvonne widać, że Bokito rzeczywiście reagował na jej zaloty. Pani Yvonnie nawet wydawało się, że Bokito się do niej uśmiecha! Niezrażona groźnym incydentem – ponad sto ugryzień oraz zmiażdżona ręka! – pani Yvonne pozostała wierna swojemu faworytowi i czekając w szpitalu na kolejną operację, wybaczyła mu ten okrutny postępek.

Etolodzy są zgodni co do tego, że nasze interpretacje zachowań małp pozostawiają wiele do życzenia. Małpy wcale nie przepadają za tym, jak ktoś im się zbyt długo wpatruje prosto w oczy. Gdy pokazują zęby, bynajmniej nie oznacza to, że jest im do śmiechu, wręcz przeciwnie: są niezadowolone lub czują się zagrożone, bądź też chcą zagrozić rywalowi. Sytuacja komplikuje się w przypadku małp, które były wychowywane przez ludzi i są oswojone z ich wzrokiem. Takie właśnie dzieciństwo i młodość miał za sobą jedenastolatek Bokito, który trafił do Rotterdamu z berlińskiego zoo, gdzie był karmiony butelką, nosił pampersy i jadał pizzę. W Berlinie też udało mu się raz pokonać szklane ogrodzenie.

Zdaniem Holendrów – prymatologa Fransa de Waala oraz biologa Tijsa Goldschmidta – Bokito był nawyraźniej sfrustrowany, bo miła pani Yvonne po złożeniu mu kolejnej wizyty znów sobie, ot tak, odeszła. W tym momencie on zapewne pomyślał: jak to, przecież ona należy do mnie, do mojego haremu! Dla Bokito różnica między gorylem a człowiekiem była mniejsza niż dla normalnej małpy, bowiem był on wychowankiem człowieka. Sfrustrowany Bokito przeskoczył szeroką fosę i ruszył na poszukiwanie swojej wybranki. Znalazł ją, złapał i pogryzł, ale przecież jej nie zabił. Wygląda na to, iż chciał jej po prostu dać nauczkę, że zgodnie z porządkami panującymi w gorylim świecie ona jemu podlega. Swoje sfrustrowanie wywołane obiecującymi spotkaniami z panią Yvonne wyładowywał zresztą już wcześniej na swoich bogu ducha winnych żonach.

Według Fransa de Waala musimy bardzo roztropnie postępować z dzikimi zwierzętami, które przebywają pod opieką ludzi. Wbrew powszechnemu mniemaniu są one groźniejsze, gdyż czują przed człowiekiem mniejszy strach, a jednocześnie czują do niego silniejszy pociąg. Trzeba więc mieć się na baczności i nie ulegać tendencji „uczłowieczania” dzikich zwierząt. Pamiętając o kulisach afery miłosnej goryla Bokito i pani Yvonne możemy śmiało zaapelować: droga małpo, nie bierz człowieka za małpę, ty zaś, człowieku, nie bierz małpy za człowieka!

Zachowując konieczny dystans nie zapominajmy jednak, że nasz gatunek wspólnie z szympansami, gorylami i orangutanami należy do rodziny człowiekowatych. Szympanse są naszymi najbliższymi kuzynami, różnimy się jedynie około 1,5 procent genów. Nasz mózg, z którego tak bardzo jesteśmy dumni, rozwinął się nieco inaczej niż u małp naczelnych. Nie ulega jednak wątpliwości, iż wszelkie jego cechy są wynikiem żmudnego procesu ewolucji, któremu podlega królestwo zwierząt. Dlatego też wcale nie jesteśmy aż tak wyjątkowymi istotami, jak nam się to jeszcze do niedawna wydawało. Czy ta conradowska „wewnętrzna prawda”, obserwująca z tajemniczym spokojem małpie figle Marlowa w Jądrze ciemności, to aby nie przypadkiem ten pełen misterii proces ewolucji? Czy Conrad nie miał tu przypadkiem na myśli biologicznych podstaw tych enigmatycznych „jądr ciemności”, manifestujących się niezależnie od szerokości geograficznej u przedstawicieli różnych kultur? Również Kapuściński rozmyślał nad tą niepokojącą zagadką: „Ta granica w człowieku, między człowiekiem a bestią, jest tajemnicą, wyzwaniem i zagrożeniem” (Lapidarium III).

Ale drzemiące w nas zwierzę jest odpowiedzialne nie tylko za naszą agresję i ksenofobię (tak, szympansy prowadzą między sobą podstępne wojny i dokonują mordów politycznych), lecz także za naszą moralność, za takie zachowania, jak współczucie i altruizm. W trakcie swoich kilkunastoletnich badań Frans de Waal odkrył, że po kłótni małpy zawierają zgodę, że ich zachowanie cechuje zdolność do empatii oraz świadomość moralna. Małpy dobrze pamiętają, któremu ze swoich pobratymców pozostają dłużne i który z nich przekroczył obowiązujące w grupie reguły. U makaków zaś zaobserwował nawet przykłady altruistycznych zachowań.

Jak wiele zostało nam jeszcze do zrobienia, by nabrać przykładnych małpich manier! Nadrabiajmy szybko te nasze zaległości, bo czas nagli: znajdujące się pod ochroną wielkie małpy są zagrożone wymarciem i to, o zgrozo, przez lekkoduchy o ciężkich mózgach.

Nic tylko siąść i płakać, gdyż, niestety, ewolucja nie znosi przysłówka szybko! Ubolewał nad tym faktem Conrad w Lordzie Jimie: „To niesamowite, że idziemy przez życie z przymkniętymi oczami, z woskiem w uszach, z uśpionym umysłem.” Ubolewał też i Kapuściński w Lapidarium I: „Wiele rzeczy zaczynamy rozumieć późno, jeszcze więcej – bardzo późno, najwięcej – zbyt późno”. Ubolewali i kontynuowali swoje dzieło, mając się przy tym na baczności, by nie wpaść w desperację, nie ulec własnym demonom. Bo jak stwierdził przed ponad dwoma tysiącami lat pewien Pers, o którym wspomniał Herodot w swoich Dziejach: „Dla człowieka nie ma większego bólu do zniesienia niż ten, kiedy wszystko widzi, a nic nie jest w stanie uczynić.”

5. Ironiczna

Żywiołowa rewolucja wpada z początku w ręce ciasnych fanatyków i tyrańskich hipokrytów. Potem przychodzi kolej na wszystkich pretensjonalnych bankrutów umysłowych danego czasu. Tacy są wodzowie i kierownicy. (…) Natury sumienne i sprawiedliwe, szlachetne, ludzkie i ofiarne, jednostki nieegoistyczne i inteligetne mogą rozpocząć ruch, ale on im się wymyka. To nie są przywódcy rewolucji. To są ich ofiary: ofiary rozczarowania, niesmaku, często wyrzutów sumienia. Wykoślawione i zdradzone nadzieje, skarykaturowane ideały – oto definicja rewolucyjnego zwycięstwa. W każdej rewolucji były serca złamane przez takie zwycięstwo.

Joseph Conrad, W oczach Zachodu.

7 stycznia 2007 roku, Warszawa. Podczas pobytu w szpitalu Pan Ryszard prosi swoją asystentkę, by na czas rekonwalescencji zgromadziła mu wszystkie dostępne w polskim przekładzie książki holenderskiego pisarza Harry’ego Mulischa.

8 stycznia, Amsterdam. Harry Mulisch, jeden z najbardziej cenionych współczesnych pisarzy holenderskich, odbiera dyplom i tytuł doktora honoris causa uniwersytetu w Amsterdamie. Ta informacja nie zdążyła dotrzeć do Pana Ryszarda.

Kapuściński i Mulisch nie znali się osobiście. Lecz, o ironio losu, mogli się znać z listy potencjalnych kandydatów do literackiej Nagrody Nobla!

W latach 2005-2006 spekulowano o przyznaniu Nobla Kapuścińskiemu. To dopiero byłaby rewolucja, beczka prochu pod Alfredem Noblem: zmiana tradycyjnego kursu z literatury pięknej na reportaż literacki! Literatura piękna utrzymała jednak swoją mocną pozycję na sztokholmskiej liście, na której także, i to już od dłuższego czasu, figurował nader płodny i oryginalny Holender Harry Mulisch. Kapuściński nie wiązał z nagrodą Nobla osobistych ambicji, chodziło mu o dowartościowanie ważnego jego zdaniem gatunku literackiego, w którego tajniki wprowadzał młodych, uzdolnionych adeptów sztuki reportażu, zjeżdżających z hiszpańskojęzycznego świata na prowadzone przez niego wspólnie z Gabrielem Garcią Marquezem warsztaty. Mulisch natomiast bynajmniej nie ukrywał, iż literacki Nobel był jego marzeniem, zwieńczeniem jego długiej kariery literackiej, bo w Holandii otrzymał już wszelkie możliwe nagrody za swoją wszechstronną twórczość. Mulisch przepowiedział nawet, iż otrzyma Nobla, gdy będzie osiemdziesięciolatkiem (czyli w 2007 roku). Jednak na wszelki wypadek stwierdził wcześniej, że „lista pisarzy, którym Nagroda Nobla nie została przyznana, jest bardziej interesująca, niż tych którzy ją otrzymali.” Gdy w 2006 roku krążącą wokół słońca pomiędzy Marsem i Jupiterem planetoidę 10251 nazwano jego nazwiskiem, Mulisch poczuł się w zupełności usatysfakcjonowany. „Teraz jestem w niebie”, skonstatował trzeźwo autor wielkiej powieści filozoficznej Odkrycie nieba (wielokrotnie nagrodzonej i w 2007 roku okrzykniętej holenderską powieścią wszechczasów!).

Gdyby Kapuściński i Mulisch mieli okazję poznać się osobiście, mogliby wspólnie powspominać dawne czasy, a w szczególności lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku: okres rewolucji kubańskiej i jej legendarnych bohaterów – Fidela Castro i Ernesta Che Guevarę.

Mulisch wybrał się w podróż na Kubę w 1967 roku. By zasmakować rewolucyjnej atmosfery i zapoznać się ze zdobyczami rewolucji, spędził tam latem dwa miesiące. Nieco później w tym samym roku również Kapuściński wyjechał do Ameryki Łacińskiej, gdzie w stolicy Chile rozpoczął pracę korespondenta zagranicznego PAP. W styczniu 1968 roku Mulisch znalazł się ponownie na Kubie, tym razem na zaproszenie rządu rewolucyjnego. Jako członek Drugiej Komisji obradującej na temat „Zintegrowanego kształtowania człowieka” wziął czynny udział w odbywającym się w Hawanie Kongresie Kultury. Mulisch miał wówczas okazję poznać osobiście Fidela Castro.

Z kolei Kapuściński w marcu tego samego roku spotkał się z Salvatorem Allende, wówczas marszałkiem senatu Chile. Miesiąc później w jednym z chilijskich czasopism natknął się na Dziennik Che Guevary – argentyńskiego lekarza-rewolucjonisty, sojusznika Fidela Castro i dowódcy boliwijskich partyzantów, który w październiku 1967 roku został wzięty do niewoli i zastrzelony przez żołnierzy boliwijskiej armii. Kapuściński od razu zasiadł do tłumaczenia Dziennika Che. Pragnąc zaś jak najlepiej wczuć się w sytuację mitycznego przywódcy i poznać teren, na którym walczył Che, wiosną 1968 roku pojechał do Boliwii i przeszedł szlak jego oddziału: około 130 km od miasta Santza Cruz do wioski La Higuera. Po ukazaniu się w 1969 roku polskiego przekładu Dziennika Kapuściński przymierzał się nawet do napisania biografii Guevary, ale z braku czasu i możliwości nie udało mu się zrealizować tego projektu. Zebrany wówczas materiał wykorzystał później w reportażach o Ameryce Łacińskiej, włączonych do zbioru Chrystus z karabinem na ramieniu.

Podczas gdy Kapuściński z wielkim zapałem tłumaczył Dziennik Che Guevary, Mulisch pracował w Amsterdamie nad książką Od czynu do słowa. Świadectwo rewolucji na Kubie. Jego oda na cześć rewolucji kubańskiej ukazała się już we wrześniu 1968 roku. Postać Guevary pasjonowała także i Holendra. Jeszcze w tym samym roku Mulisch i jego zaprzyjaźniony flamandzki pisarz Hugo Claus napisali libretto do opery pod tytułem „Rekonstrukcja”, będącą odą na cześć ikony rewolucji – Che Guevary. Przedstawienia cieszyły się latem 1969 roku w Amsterdamie dużym powodzeniem, stając się artystycznym precedensem w duchu epoki końca lat sześćdziesiątych z jego ostentacyjnym antyimperializmem, antyamerykanizmem i radykalnie lewicowymi sympatiami. Opera „Rekonstrukcja”, a przede wszystkim książka Od czynu do słowa spotkały się również z ostrą krytyką. Jeszcze do tej pory odzywają się raz po raz krytyczne głosy w holenderskich mediach. Niektórzy mają Mulischowi nadal za złe, że nigdy otwarcie nie zdystansował się wobec swojego dawnego kubańskiego idola Fidela Castro i jego rewolucji. A przecież z biegiem lat Kuba Fidela przekształciła się z wymarzonego raju w skostniałą dyktaturę! Mulisch jednak nie miał i nadal nie ma zamiaru odstąpić publicznie od swoich dawnych przekonań. Jego zdaniem w owym czasie to przeciwnicy Castro nie mieli racji, a założenia rewolucji były pozytywne. Pisarz przyznał kiedyś, że na swój kubański okres spogląda wstecz jak na dawną, ubóstwianą ukochaną: „Miłość już przeminęła, ale ciepłe i życzliwe uczucia pozostały.”

Ironia losu za nic ma czas i przestrzeń. W przedziwny sposób dała o sobie znać w czerwcu 2008 roku. Wśród książek poddanych oględzinom rzeczoznawcy podczas Dnia Wyceny na amsterdamskim uniwersytecie znalazł się egzemplarz książki Od czynu do słowa opatrzony własnoręczną dedykacją Harry’ego Mulischa w języku hiszpańskim: „W zachwycie dla komendanta Fidela Castro, który wraz z kubańskim narodem postawił krok do przodu nie o sto, lecz o tysiąc lat!” Właściciel niniejszego egzemplarza zakupił go kilka tygodni wcześniej w Hawanie za trzy pesos. Nie wiadomo, czy książka Mulischa dotarła kiedykolowiek do comandante

Kapuścińskiemu i Mulischowi z pewnością nie zabrakłoby ciekawych tematów do rozmowy. Mogliby porozmawiać nie tylko o dawnych i niedawnych losach rewolucji społecznych w krajach Ameryce Łacińskiej. Mogliby na przykład sięgnąć do tematów związanych z II wojną światową, której zagmatwana historia także pasjonowała obu pisarzy. W trakcie rozmowy mogłoby się okazać, iż bynajmniej nie jest wykluczone, że pod koniec września 1961 roku minęli się na… Nowym Świecie, Marszałkowskiej, Hożej czy Nowolipkach! Podczas gdy Kapuściński pracował w Warszawie nad tekstem reportażu dla tygodnika „Polityka”, Mulisch spacerował po Warszawie, gdzie zatrzymał się w drodze do Oświęcimia. Zbierał wtedy materiał do publikowanej w tygodniku „Elsevier Weekblad” serii reportaży o toczącym się w Jerozolimie procesie Adolfa Eichmanna, hitlerowskiego zbrodniarza odpowiedzialnego za deportację Żydów (podobnie jak Hannah Arendt Mulisch był świadkiem części tego procesu). Zbiór bardzo osobistych reportaży Mulischa ukazał się w 1962 roku w książce pod tytułem Sprawa 40/61. W jednym z nich pisarz wspomniał o tragicznej historii powstałej z gruzów Warszawy, o powstaniu w getcie ’43 roku oraz o powstaniu warszawskim ’44 roku. Pisarz był pod wrażeniem „narodu o niepojętym bohaterstwie”, o którego ojczyźnie napisał: „Zaatakowana, zdradzona, pchnięta nożem w plecy, przestała istnieć, ale – jeszcze Polska nie zginęła.”

Mulisch odwiedził Warszawę po raz drugi z początkiem listopada 2001 roku w ramach promocji swojej książki Procedura. Nawiązując do wrześniowych zamachów terrorystycznych w Nowym Jorku i Waszyngtonie w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” zauważył: „Nie wątpię w wasze współczucie dla amerykańskich ofiar, ale ci, którzy pamiętają wojnę, mogli mówić: ‘Myśmy widzieli nie takie rzeczy’. (…) Warto pamiętać o tym – a to pociecha – że Hitler jednak wojny nie wygrał. I popatrzeć na Warszawę, która znów żyje. Oczywiście, można przyjąć, że wszystko zmierza ku końcowi, świat chyli się ku upadkowi, wszystko zmienia się w jakąś degrengoladę, a to, co jest dobre, z reguły kończy się źle. Ale to, co jest złe, też się kończy źle. I to jest znów dobre.”

Ale i tym razem Mulisch i Kapuściński się nie spotkali. Może minęli się gdzieś w centrum miasta? Kapuściński był akurat w Warszawie i przygotowywał wykład, który miał wygłosić 15 listopada na Uniwersytecie Wrocławskim z okazji przyznania mu tytułu doktora honoris causa. Gdyby się spotkali, Kapuściński mógłby pokazać Mulischowi swoje powojenne miejsce zamieszkania – drewniany domek fiński, postawiony w 1946 roku na dopiero co rozminowanym Polu Mokotowskim. Może Harry Mulisch odwiedzi jeszcze kiedyś Warszawę? Może wybierze się na spacer po Polu Mokotowskim… „Ścieżką Kapuścińskiego”?

6. Patetyczna

W rzeczy samej był zawsze czuły ową czułością ludzi, których serca są z gruntu dobre.

Joseph Conrad, Sześć opowieści. Patetyczna.

Wrzesień 2005 roku, Warszawa. „Pani Ewo, co mogę podać: kawę czy herbatę?” Jestem z wizytą u Pana Ryszarda. Rozmawiamy o Podróżach z Herodotem i ich niderlandzkim przekładzie, który złożyłam niedawno w amsterdamskim wydawnictwie. Pan Ryszard opowiada o swoich najbliższych planach, o zamiarze wybrania się w daleką podróż na wyspy Pacyfiku śladami Bronisława Malinowskiego. To jemu chciałby poświęcić swoją kolejną książkę.

– Poza Herodotem to najważniejsi są dla mnie Conrad i właśnie Malinowski.

– Panie Ryszardzie, według mnie to Conrad i Malinowski znali się osobiście.

Herodot, Conrad i Malinowski towarzyszyli Kapuścińskiemu w szukaniu klucza do poznania i zrozumienia Innych, do „ogarnięcia świata”. Herodot był jego wiernym przyjacielem, kompanem wieloletnich podróży i mistrzem-prekursorem reporterskiego warsztatu; Joseph Conrad – moralną busolą i podporą duchową; Bronisław Malinowski – przykładem dzielnego podróżnika i wielkim antropologiem, twórcą pionierskiej metodologii badań obcych kultur.

Ogarnąć świat: z biegiem historii zadanie to (o ile w ogóle jest ono możliwe) wydaje się być coraz trudniejsze do wykonania. Im więcej wiemy, tym więcej zadajemy pytań. Znalezienie na nie odpowiedzi wymaga interdyscyplinarnego podejścia, stąd nieodzownym staje mariaż nauk humanistycznych, takich jak filozofia, etyka czy antropologia z naukami ścisłymi, a w szczególności z rozwijającymi się w zawrotnym tempie wieloma subdyscyplinami biologii. Gorącym propagatorem syntezy nauk i zniesienia terytorialnej granicy pomiędzy kulturą literacką i naukową jest wybitny amerykański biolog Edward O. Wilson, zaś dobrym przykładem literacko-naukowej hybrydy jest wspomniana książka Tijsa Goldschmidta Wymarzone jezioro Darwina. Dramat w Jeziorze Wiktorii. Ale już literacki faworyt Kapuścińskiego Joseph Conrad przeczuwał, że rola prozaika nie ogranicza się wyłącznie do siedzenia przy biurku i tworzenia prozy: „Nawet on, twórca artystycznej prozy, która właściwie jest tylko prawdą, często wydobytą z głębokości i przyodzianą w barwną szatę malowniczych zdań – nawet on ma swoje miejsce wśród królów, demagogów, księży, szarlatanów, książąt, żyraf, ministrów, fabianistów, murarzy, apostołów, mrówek, uczonych, Kafrów, żołnierzy, marynarzy, słoni, prawników, dandysów, mikrobów i konstelacji wszechświata, którego zdumiewające widowisko jest samo w sobie celem moralnym” (Ze wspomnień).

Sierpień 2006 roku, Warszawa. „Pani Ewo, kawa czy herbata? Jeszcze raz niezmiernie dziękuję za artykuł James’a Clifforda o Josephie Conradzie i Bronisławie Malinowskim!” (Tak, Conrad i Malinowski znali się osobiście. Malinowski żywił silną sympatię do starszego od siebie pisarza, podarował mu nawet egzemplarz swojej pierwszej książki The Family among the Australian Aborigines.). Pytam Pana Ryszarda, czy może uda mu się w tym roku odwiedzić Holandię. Niestety, wygląda na to, że w najbliższym czasie nie będzie w stanie wygospodarować kilku dni na ten cel. Musi bowiem skupić się na Lapidarium VI i przygotować się do warsztatów reportażu w Kolumbii. A ponadto coraz bardziej dokucza mu biodro.

Na stoliku naprzeciwko wejścia do pracowni leży otwarta w połowie książka Jareda Diamonda Collapse (jej polski przekład pt. Upadek ukaże się dopiero rok później). Jej autor, wybitny amerykański profesor biologii i geografii, próbuje przestrzec nas przed grożącą ludzkości katastrofą ekologiczną na przykładzie dziejów dawnych cywilizacji. Niektóre z nich wymarły, gdyż do szczętu wyeksploatowały swoje środowisko naturalne, inne zaś zniknęły z powodu ślepej wierności swoim tradycjom kulturowym. Diamond dokonał między innymi skrupulatnej analizy zawiłej historii Haiti i Dominikany, którym to krajom Kapuściński poświęcił jeden z reportaży w Chrystusie z karabinem na ramieniu.

O Diamondzie i Wilsonie porozmawiamy następnym razem.

31 stycznia 2007 roku. Moja nieoczekiwana i niewymownie smutna wizyta w Warszawie: Cmentarz Wojskowy na Powązkach, uroczyste pożegnanie wielkiego podróżnika-reportera-pisarza-człowieka – Ryszarda Kapuścińskiego.

Joseph Conrad napisał kiedyś o sobie: „Mnie zaś wystarczy czuć sympatię do zwykłych śmiertelników, nieważne gdzie żyją: w domach czy w namiotach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach za ciemną linią posępnych mangrowców, które odgradzają bezkres morskiej pustki. Bowiem ich kraj – tak jak nasz – rozciąga się pod nieprzeniknionym spojrzeniem Najwyższego. Ich serca – tak jak nasze – muszą znosić brzemię darów nieba: przekleńswo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i zwodniczą pociechę naszego serca” (Szaleństwo Almayera). Pan Ryszard wziął to sobie głęboko do serca.

Maj 2008 roku, Bodrum, czyli dawny Halikarnas. Zwiedzam zamek św. Piotra zbudowany w XV wieku przez krzyżowców. Co za widokowa uczta! Podobnie jak przed kilku laty Pan Ryszard jestem też pod wrażeniem pięknej kolekcji mieszczącego się na zamku Muzeum Archeologii Podwodnej. Z rozkoszą przenoszę się w wyłowiony przez nurków z dna Morza Egejskiego antyczny świat szklanych naczyń, glinianych amfor i złotych ozdób sprzed wielu tysiący lat. Zarówno zamek, jak i muzeum cieszą się dużym zainteresowaniem zagranicznych turystów. Zastanawiam się, ilu spośród nich czytało Podróże z Herodotem. No bo skoro książka Kapuścińskiego jest już dostępna w języku angielskim, francuskim, niemieckim, włoskim, hiszpańskim, szwedzkim, greckim, niderlandzkim… A w tureckim?

Późnym popołudniem rozmawiam z dyrektorem muzeum Yaşarem Yildizem. Opowiadam o książce Podróże z Herodotem inspirowanej postacią sławnego historyka rodem z Halikarnasu oraz o jej autorze – znanym polskim pisarzu i reporterze Ryszardzie Kapuścińskim. Chcę sprawdzić, czy książka jest już przetłumaczona na język turecki, ale niestety, nie mogę wejść na stronę internetową Instytutu Książki. Nie ma natomiast problemu z wejściem na stronę www.amazon.com. Sekretarka dyrektora zamawia Travels with Herodotus.

„Szanowna Pani Ewo, co mogę zaproponować: kawę czy herbatę?” Pijemy kawę po turecku, delektując się pięknym widokiem. Tak, dyrektor Yildiz ma rację – jego biuro jest najbardziej malowniczo położonym biurem w całym Bodrum!

Źródła:

Joseph Conrad, Zwierciadło morza, przeł. Aniela Zagórska, PIW 1969.

Joseph Conrad, Sześć opowieści. Wojskowa, Oburzająca przeł. Wilam Horzyca); Patetyczna, przeł. Leon Piwiński, PIW 1958.

Joseph Conrad, W oczach Zachodu, przeł. Wit Tarnawski, PIW 1974.

Joseph Conrad, Ze wspomnień, przeł. Aniela Zagórska, PIW 1974.

Joseph Conrad, Szaleństwo Almayera, Nota odautorska, przeł. Tomasz Teszner, Zielona Sowa 2005.

Joseph Conrad, Jądro ciemności, przeł. Ireneusz Socha, Zielona Sowa 2000.

James Clifford, O etnograficznej autokreacji: Conrad i Malinowski. „Konteksty 2000”, nr 1- 4, Instytut Sztuki PAN.

Tijs Goldschmidt, Wymarzone jezioro Darwina. Dramat w Jeziorze Wiktorii, przeł. z jęz. angielskiego Monika Betley, Prószyński i S-ka 1999.

Jomo Kenyatta, Facing Mt. Kenya, Vintage Books 1965.

Harry Mulisch, Het woord bij de daad. Getuigenis van de revolutie op Cuba (Od czynu do slówa. Świadectwo rewolucji na Kubie), De Bezige Bij 1968.

Harry Mulisch, De zaak 40/61 (Sprawa 40/61), De Bezige Bij 1962.

Rozmowa Krzysztofa Masłonia z Harry Mulischem Orzeł i reszka, „Rzeczpospolita”, 29 grudnia 2001.

1 Gerard Rasch (1946-2004) – wybitny tłumacz literacki, znawca polskiej literatury i kultury, przetłumaczył na język niderlandzki blisko czterdzieści tomów polskiej prozy i poezji. Na długiej liście przetłumaczonych przez Rascha autorów obok nazwisk współczesnych poetów jak Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz i Adam Zagajewski widnieją nazwiska wielu prozaików, w tym Bruno Schulza, Tadeusza Konwickiego, Marka Hłaski, Marii Nurowskiej. Z książek Ryszarda Kapuścińskiego przełożył: Jeszcze dzień życia (1988), Wojna futbolowa (1991), Imperium (1993), Heban (2000) oraz Lapidarium (2003, wybór z lat 1980-2000 dokonany przez tłumacza). Wcześniej w przekładzie pisarza i tłumacza Pszisko Jacobsa ukazały się Cesarz (1984) i Szachinszach (1986).

***

Ewa van den Bergen-Makala, fot. Z archiwum Autorki

Ewa van den Bergen-Makala, fot. Z archiwum Autorki

Ewa van den Bergen-Makała, rocznik 1953. Po ukończeniu Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie w 1972 roku wyjechała do Holandii, gdzie mieszka na stałe od 1977 roku. Jest absolwentką wydziału chemii uniwersytetu w Amsterdamie. W latach 1992-2002 pracowała jako niezależna tłumaczka i publicystka, skupiając się głównie na tematyce gospodarki wodnej i ochrony środowiska. Na łamach prasy niderlandzkiej ukazały się jej liczne przekłady tekstów opublikowanych wcześniej w polskich mediach, m.in. takich autorów, jak: Leszek Kołakowski, Ryszard Kapuściński, Czesław Miłosz, Bronisław Geremek i Norman Davies.

Przełożyła Podróże z Herodotem (2005) i Tego Innego (2007) Ryszarda Kapuścińskiego, Modlitwę o deszcz Wojciecha Jagielskiego (2007) oraz Córeńkę Wojciecha Tochmana (2009).