Fundacja "Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego"

Aktualności » Reportaż „Południe” Andrzeja Muszyńskiego – pierwszego laureata stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego

Podczas uroczystości upamiętniających piątą rocznicę śmierci Ryszarda Kapuścińskiego wręczono pierwsze stypendium Fundacji Herodot dla młodego dziennikarza – otrzymał je Andrzej Muszyński. Poniżej zamieszczamy fragment jego niepublikowanego dotąd reportażu pt. „Południe”.

52008. Andrzej Muszyński kierował ekspedycją „Minkebe”, podczas której 9-osobowy zespół (3 Polaków i 6 Pigmejów) dokonał pierwszego pełnego trawersu puszczy Minkebe w Gabonie. Marsz trwał 21 dni. Ekspedycja wyróżniona ogólnopolskimi nagrodami podróżniczymi. Wyprawa otrzymała rekomendację Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Zapis podróży znajdzie się w „Południu” / fot. archiwum prywatne

POŁUDNIE (fragmenty)

WIOSNA. PRELUDIUM

Uwielbiam Maghreb za wiosnę. Ciągnie mnie tam wtedy jak pszczołę w ul. Gdy jestem w Maghrebie i idzie wiosna, przestaję myśleć o polityce, bieżących obowiązkach i ludziach w ogóle. Zapominam o tym, co powinienem usłyszeć i zobaczyć. Gdy w Maghrebie idzie wiosna, przestaję się martwić swoją niekompetencją, tym, co muszę jeszcze przeczytać, i tym, czego jeszcze nie rozumiem.

Gdy w Maghrebie idzie wiosna, chcę być sam. Przychodzi tam bardzo wcześnie – w lutym. W październiku kończy się lato, potem trzy miesiące dni chłodnych, zimnych lub mroźnych (nie zapominajmy – jesteśmy na pustyni), w lutym wszyscy chodzą jeszcze w kurtkach albo katanach, wieczorami wciąż zimno jak w psiarni – w piecach tu nie palą, ludzie drżą pod hałdami koców i skórzanych derek – ale bądźmy szczerzy: idzie wiosna. W Marrakeszu ściany riadów ciepłe i szorstkie jak bochen razowego chleba. W dolinach pędzą wartkie potoki, oazy kwitną i lśnią mineralną zielenią, gdy wysoko w górach – tytanowa biel. To gdzieś stamtąd, gdzieś z tych śniegów Atlasu, ciągnie ten wietrzyk, żadne tam sirocco, harmattan, tylko miękki, katalizujący powiew wiosny.

Luty – siedemnaście stopni na plusie. Południe. Mężczyźni przychodzą pod Café Medina. Nabijają cybuchy. Z ekspresów bucha para. Mężczyźni wylegają na zewnątrz, na place i ulice. Plecy oparte o nagrzane mury, twarze do słońca, gołe pięty nieśmiało na bruku, potem więcej, wreszcie całe, na wierzch, na przewietrzenie, na zzuty but. Kurtki już rozpięte. Mały palec odgięty, na serdecznym petit sygnet, mała czarna, jedna, druga, mendel chłopa wypuściło dym, jadaczki w ruch, charknięcia za przerywnik, trajektorie słów, na przestrzał, na kontrę, na lewo, na prawo, w górę, za siebie, w przód, do boku, nie przerwiesz, nie zdzierżysz, szczekotają, krzyczą, ale cóż się dziwić – idzie wiosna.

Nastąpi jeszcze przełom, powszechna dezorientacja, która potrwa kilka dni. Widok ten powtarza się co roku, wywołując zawsze tyle samo zdziwienia i rozbawienia: jedni noszą jeszcze puchowe kurtki, inni wskakują już w spodenki i podkoszulki z krótkim rękawem. Lecz nikt dłużej nie wątpi, wszystko jest jasne i ja czuję to w powietrzu: w Maghrebie idzie wiosna.

Mohamed chciał tylko swoich jabłek

Część II: Przed

Matka zajrzała o świcie do pokoju Mohameda. Spał na materacu razem z młodszym bratem, prostopadle do siebie, głowa przy głowie. W garnuszku obok łóżka leżały gumowe kulki, którymi często się bawili. Piały koguty.

Tak trudno się zwlec z łóżka o tej porze. Ziąb, oczy się kleją. Trzeba wstawać, takie życie. Skrzeczą te kanarki jak najęte. Trzy klatki ojczym powiesił na ganku, spokoju nie dają. Matka już wstała, parzy kawę. Gra radio. Jest 17 grudnia 2010 roku, piątek. Mówią jak zwykle o bzdurach. Zwiększyli budżet dla sportu i kultury; do Tunisu przyjechał premier Kataru i egipska delegacja w celu umocnienia wzajemnych stosunków. Wreszcie coś do rzeczy: tej zimy ludności doskwierają chłody. Ben Ali kazał wysłać potrzebującym koce, ubrania i ciepłe posiłki. Chociaż tyle.

Mohamed wyjrzał na podwórze. Dzień zapowiadał się cudnie. Promienie słońca odbijały się od białych budynków i raziły w oczy. Na ścianie suszyły się kiście czerwonej papryki, które mama przyniosła z pola.

Zbierał się do wyjścia, kiedy matka zawołała:

– Synu, ty sobie dziś odpocznij, dziś piątek, święto, zostań w domu!

Odpowiedział:

– Mamo, przecież ci mówiłem, dostałem wczoraj taniej towar, idę na dwie godzinki. Sprzedam, co mam sprzedać, potem idę do meczetu i wracam do domu.

Przez ostatnie trzy miesiące znów dużo się modlił. Raczej w domu, bo do meczetu niebezpiecznie. Miał wrócić na obiad, może na grillowaną rybę z jajkami, jego ulubione danie. Mógł zostać i leżeć przed telewizorem, w piątki się przecież odpoczywa. Ale znajomi wiedzą: był diabelnie ambitny i honorowy. Uważał się za odpowiedzialnego mężczyznę, dwadzieścia sześć lat na karku, dbał o rodzinę. Harował od dziesiątego roku życia. Siostra zdaje maturę, potrzebuje pieniędzy na studia, brat jest stolarzem, nie zarobi wiele, matka tylko dorabia w polu, a gotuje dla całej rodziny. Ojciec nie żyje. Pracował na budowie w Libii. Poszedł po dniówce na spotkanie ze znajomymi i nagle się przewrócił. Atak serca, ciało sprowadzili do Sidi Bu Zajd, Mohamed miał wtedy trzy lata. Mama wyszła za brata ojca.

Ciężko się idzie, jak się spało cztery godziny. Oczy szczypią, nogi jak z waty. Żeby dostać najlepszy towar, koczuje się w hurtowni pół nocy. Chłopi zwożą owoce i warzywa do rana. Trzeba się targować, tu bez targowania nie ma życia. Mohamed ma z nimi niezłe układy. Kiedy nie ma pieniędzy, dostaje towar na kredyt. Ufają mu: jest uczciwy i charakterny. Zawsze oddaje, nie to co inni.

Wózek z towarem trzyma w wynajętym magazynie, za opłatą. Pcha go do centrum, półtora kilometra. Z górki trzeba hamować, bolą stawy, pod górę ciężko wtoczyć. Warzywami raczej nie handluje. Musiałby pchać dwa wózki, bo marchewki do mandarynek nie pasują. Albo mieć samochód. Tak, marzenie: zarobić na własnego vana. Nie kupił nawet motorka ani roweru, odkłada na auto. Trzeba też płacić za wózek, który wynajmuje od wujka Salaha. Taki wózek na własność to wydatek przynajmniej trzystu dolarów. Skąd wziąć tyle forsy? Bank daje tu kredyty tylko tym, co mają pieniądze albo znajomości. Banda złodziei. Wujek pożycza też wagę, wszystko razem za dwanaście dinarów tygodniowo. Przy dobrych wiatrach Mohamed zarobi dziennie dziesięć, piętnaście dinarów. Ceny zmienne, zależy, za ile się kupiło od chłopów. Handel do wieczora, potem pchanie wózka do hurtowni, koczowanie, parę godzin snu i od nowa.

Nauczyciele Mohameda mówią: dobry chłopak, załatwiał owoce ze zniżką, uśmiechnięty, ugodowy. Nie zdał nawet matury. Nie miał mobilizacji do nauki, ale kto tu ją może mieć? Kończysz studia i siedzisz na bezrobociu. Wolał handlować owocami, niż rejestrować się w urzędzie pracy. Nie miał czasu na piłkę, internet ani na dziewczyny. Tyle co wpaść do sklepu u Riada pod domem i kupić marlboro lighty spod lady, z Algierii, bo tańsze.

Szedł aleją Burgiby, gdy nagle zjawili się oni.

Starzy znajomi, policjanci. Tacy czują, że mogą tu wszystko. Podjeżdżają czarnymi dżipami i trzaskają drzwiami. Ich skórzane kurtki błyszczą w słońcu. Poprawiają czapki i podciągają paski. Wybierają ofiarę. Przyjechali po łapówkę. Wszyscy straganiarze ich opłacają. Spróbuj się postawić:

– Z czego ja będę teraz żył, co będą jeść moje dzieci?

Odpowiedzą:

– Idź i kradnij.

Tego dnia znów padło na niego. Pytają o licencję na handel, choć dobrze wiedzą, że nikt jej tu nie ma. W zasadzie nie wiadomo, co mówią przepisy. Chyba jedno: dajcie mi człowieka, a znajdzie się na niego paragraf.

Jest ich kilku, mężczyźni i kobieta – Fedia Hamdi. Koło czterdziestki, wredne babsko, wszyscy tak mówią. Jak się uprze, to nie odpuści. Konfiskują mu owoce i wagę. To już któryś raz w tym miesiącu. Stracił ponad sześćset dinarów. Protestuje, krzyczy, zaczynają się kłócić i szarpać. Hamdi uderza go z otwartej dłoni w twarz. Mężczyźni przewracają go na ziemię. Z apteki wybiega jego wujek. Uspokaja sytuację, ale mundurowi zabierają towar. Mohamed nie może ochłonąć: kobieta uderzyła go w twarz na środku ulicy, przy wszystkich!

Wpada w szał. Porywa pusty wózek i pędzi pod urząd miejski. Krzyczy:

– Oddajcie mi mój towar!

Nikt nie reaguje. Idzie pod siedzibę gubernatora. Staje przed ogrodzeniem naprzeciw wartowników. Z tyłu siedzi na taborecie starsza kobieta, sprzątaczka. Mohamed łapie za pręty bramy i krzyczy:

– Chcę spotkania z gubernatorem!

Odmawiają. Zostawia wózek pod bramą i biegnie do sklepu. Kupuje butelkę benzyny. Wraca i wylewa ją na siebie. Wyciąga z kieszeni zapalniczkę. Przystawia do pleców. Krzyczy pierwszy raz:

– Jeśli nie oddacie mi owoców, to się podpalę!

Odpowiada echo.

Drugi:

– Jeśli mi nie oddacie, to się podpalę!

Bez skutku. Trzeci raz. Cisza. Odpala zapalniczkę.

Teraz wszystko w rękach strażnika na warcie. Stoi najbliżej, zrywa się przytomnie i biegnie do holu po gaśnicę. Płomienie trawią ubranie Mohameda. Strażnik staje przed nim. Może teraz zrobić swoje, jest jeszcze czas. Skończyłoby się na poparzeniach i szpitalu. Powinien przypomnieć sobie instrukcję: zerwać plombę, wyciągnąć zawleczkę, nacisnąć dźwignię. Zachować zimną krew i ugasić zarzewie rewolucji.

Ale nie umiał obsłużyć gaśnicy.

2011

POGRANICZE

Pogranicze to jest miasteczko Antaquilla na płaskowyżu Ulla Ulla w boliwijskich Andach. Jesteśmy cztery i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Indianki ze swoimi mężczyznami schodzą z najwyżej położonych osad do wiosek w dole. Im wyżej, tym trudniej zajść w ciążę.

Jest późne popołudnie, w zasadzie wieczór. Na głównym ryneczku otoczonym murowanymi budynkami trzaskają okiennice. Gdzieś, dosłownie gdzieś, bo nie umiem podać nawet przybliżonego źródła – chrypi głośnik z muzyką keczua. Na środku placyku miota się wir – miniaturowa trąba powietrzna, która ciska nam w oczy drobiny miodowego piasku. Pod murem stoi stary Indianin i żuje kokę. Twarz czerwona, krwista, skóra gruba, wygarbowana. Mówi, że czeka, ale nie wiemy na co. Dopytujemy. Na autobus. Kiedy przyjedzie? Nie wie.

Dalej, tuż za domami, niepokalana biel: Apolobamba, kryształowa sierra. Idzie noc. Od lodowców ciągnie ziąb. Wschodzi księżyc, wielki jak druga ziemia. Ciągnie się za nim przez niebo srebrzysta, ale brudna łuna.

Pogranicze to jest Mahamid al-Ghizlan na skraju ergu Chigaga. Za wsią zaczyna się Sahara. Wieczorem w Mahamid ulice są pełne, choć jest cicho jak na cmentarzu. Kobiety wychodzą z domów okryte czarnym suknem, widać tylko oczy, jak węgliki.

Ale teraz jest sierpień, południe i świat odrętwiał. Nawet smarki w koszulkach Barcelony pochowały się po ciemnych izbach. Jest południe i wszyscy tu wiedzą, że o tej porze nie należy się ruszać. Ci, którzy wyruszyli na pustynię, przez wiele godzin leżą pod ciernistym cieniem, przykryci od stóp do głów, by nie wystawał choćby skrawek gołej skóry. Nawet gdybyś chciał, nie będziesz w stanie mówić, jeść ani – w co trudno uwierzyć – pić. Ulga przyjdzie dopiero kilka godzin po południu, wtedy podniosą się pierwsi. Kto? Choćby my – którzy wyruszyliśmy na pustynię z karawaną wielbłądów, na pięć dni, w środku lata, obłąkani, nierozumni. Albo oni – nomadzi, którzy bez ustanku przemierzają Wielką Pustkę. Nie obowiązują ich granice. Wodę niosą w zmoczonych, znakomicie chłodzących bukłakach ze skóry zwierząt. Ciągle tam żyją. Mówią w Mahamid, że są tacy, którzy twarze swoich kobiet widzą dopiero po śmierci.

W Mahmid i na pustyni jest też noc. Noc to na Saharze wielka sprawa. Niebo obleczone galaktycznym srebrnym turbanem. Ciepły piasek. Gdzieś daleko przestrzeń rozpruwa zanikający warkot zagubionego motorka. Ktoś przesypuje między palcami piasek. Pod głowami siodła. Pchły. Przez nasze brzuchy wędruje karawana wielkich pustynnych mrówek.

A potem znowu dzień w Mahamid i pod rozpalonym murem leży martwy wielbłąd. Ktoś wypruł mu wnętrzności. W mojej ciemnej izbie gzy krążą nad miskami z baranim ochłapem i przez okno próbuję wypatrzeć je też nad trupem. Ale jest południe, sierpień i to jest Mahamid: nad wybebeszonym wielbłądem nie ma nawet gzów.

Pogranicze to też wioska Bituga. Bituga to jest miejsce. Bitugi nie ma na żadnej mapie świata, jaką znam, nawet na świetnych sowieckich mapach z lat osiemdziesiątych. Bituga znajduje się w Afryce Środkowej, w państwie Gabon, niedaleko miasteczka Minvoul. Bituga leży jednak już za rzeką. W zasadzie nie tyle rzeką, ile rozlewiskiem, wodnym labiryntem pełnym wystających kamieni, krokodyli i węży, skrzeczącym, ponurym uroczyskiem. Kiedy znajdziesz się na samym środku, nieruchomiejesz, napinają się wszystkie mięśnie.

Potem pirogi dopływają do brzegu, pół godziny marszu i jest Bituga. Pierwsze miejsce w tym kraju, gdzie nikt nie mówi po francusku. Wioska Pigmejów Baka. Jest mały placyk pośrodku i chata rady. Wokół okrągłe chaty z trzciny, żyją w nich ci, którzy polują lub wyplatają. Jeśli uprawiają, to jedynie w niewielkim ogrodzie w centrum osady, bo za domami, na zewnątrz – nie sposób. Wielka dżungla zaczyna się właściwie nie za, tylko ponad nimi. Monstrualne liście i gałęzie opierają się na dachach domów i mamy wrażenie, że Bituga stoi tu tylko dlatego, by chronić lichy ogródek przed naporem rozpuchłej dżungli. Dzieci mają wzdęte brzuchy, ale nie – jak chce wielu – z głodu, tylko od robaków, wielkich, białych larw, którymi żywią się tu wszyscy. Larwy zagnieżdżają się w brzuchu i każdego, kto przyjedzie do Bitugi, czeka w mieście odrobaczenie.

Jest noc w Bitudze i jej mieszkańcy wiedzą, że idziemy na długo do dżungli. Bardzo daleko, tak daleko, że nie dotarł tam żaden bituganin. Więc wychodzą wszyscy przed chatę i rozpoczynają taniec, brzęczenie grzechotek, potrząsanie biodrami, pohukiwania. To przyniesie nam szczęście. A potem wschodzi księżyc i rozedrgani tancerze znikają w popłochu. Tak każe tradycja i prawo. Więc pochodnie, ogarki w dłoń. Mamy spać w chacie, skrzypią drzwi, wchodzimy, czerń. Światło. Sufit: mrowiąca się warstwa wielkich pająków. Moskitiera. Suwak. Sen. Koszmary. Świt. Zapach, zapach. Zapach! Widno. Rzut oka na ścianę. Kalendarz, zdjęcie polskiego papieża.

2008

CIŻBA (ulotne)

W naszych stronach ulice raczej płyną, suną. Tu się kotłują. Czy to klimat? Im cieplej, tym gęściej?

Niekoniecznie. Zwrotnikowe Chile, kawiarnia, siedzę przy stoliku na ulicy. Każdy wydaje się zmierzać w pośpiechu w wyraźnie obranym kierunku. Przypadkowe spotkania przebiegają podobnie: uśmiechy, uścisk dłoni, krótsza lub dłuższa pogawędka, uścisk dłoni, pożegnanie.

W La Paz jest inaczej. Ze wzgórz o poranku spływają tłumy. Jest bardzo zimno. 3500–4000 metrów n. p. m. Przez barwną, indiańską ciżbę przebija się bus, naganiacz wychyla się z okna i wykrzykuje kierunek jazdy. Większość ludzi drepcze w miejscu. Ci, którzy gdzieś zmierzają, są w mniejszości. Codziennie mijam tego samego człowieka – krąży po placu z wystawioną przed siebie ręką, na nadgarstku zawsze ten sam zegarek. Na litość, ile on może zarobić na tym zegarku? Ma olbrzymią konkurencję. Cały tłum sprzedaje takie same zegarki, kompot, owoce, prażoną kukurydzę, płyty, mydło, górę przedmiotów, na które trudno zwrócić uwagę. Codziennie łapie mnie za nogi chłopak w kominiarce pucujący buty za jedno boliviano.

Podobnie na arabskich medynach. Na pytanie, dlaczego wszyscy tu przychodzą, nasuwa się prosta, choć niesatysfakcjonująca odpowiedź – a gdzie mieliby pójść? Tak samo w Chinach, w Kuala Lumpur, w Pakistanie, w Indiach, na całym południowym pasie ciżby. Więc wcale nie klimat.

Bezrobocie? Też nie. W Rosji i na Ukrainie, w regionach, gdzie masa ludzi nie ma pracy, życie nie toczy się na ulicy.

Więc może gęstość zaludnienia? Chyba też nie, skoro w miastach o zbliżonej populacji i podobnym rozmiarze bywają pustki albo wibrujący ludzki rój (Fez i Mandalaj, Phnom Penh i Maracaibo).

Może trzeba poszukać gdzieś głębiej, przeanalizować pradzieje narodów i grup etnicznych, uwarunkowania genetyczne i rodzaje instynktów stadnych?

A może to po prostu wypadkowa wielu czynników?

Tetuan, północne Maroko. Zmierzch plami andaluzyjską biel miasta, ciemna łuna opływa medynę i wylewa na Avenue Mohamed V. Stoję nieco wyżej, na schodach. Koryto ulicy wypełnia ludzkie mrowie, które zagęszcza się do granic, i teraz już ani nie faluje, ani nawet nie drga. W niebo bije jeszcze tylko przytłumiony ludzki brzask, jakby słońce świeciło spod ziemi.

2009

 Andrzej Muszyński

W górach Sierra Nevada w Kolumbii, w trakcie pracy nad reportażem o Indianach Kogi. Październik 2011. (Reportaż znajdzie się w książce reporterskiej pt. „Południe”) / fot. archiwum prywatne.

W górach Sierra Nevada w Kolumbii, w trakcie pracy nad reportażem o Indianach Kogi. Październik 2011. (Reportaż znajdzie się w książce reporterskiej pt. „Południe”) / fot. archiwum prywatne.

6Andrzej Muszyński: rocznik 1984, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagielloński, Krakowskiej Szkoły Scenariuszowej i Polskiej Szkoły Reportażu przy Instytucie Reportażu, podróżnik, reporter, kilkakrotnie wyróżniony ogólnopolskimi nagrodami podróżniczymi (m.in. za pierwszy na świecie trawers puszczy Minkebe w Gabonie), publikował reportaże i opowiadania w „Gazecie Wyborczej” („Duży Format”), „National Geographic Polska”, „Przeglądzie”, „Stosunkach Międzynarodowych”, konflikty.wp.pl, „Res Publice Nowej”, „Znaku”, „NPM”, „Dzienniku Polskim”, „Obywatelu”, pismach literackich „KZO” i „Wyspa”. Kiedyś samotnie przeszedł pustynię Atacamę. Zbiera materiały do reporterskiej książki o Birmie, do której wyjeżdża kilka razy w roku. Dla kilku spraw rzucił zawód prawnika. Zbiera starocie i pasjonuje się kosmologią. Dziecko polskiej wsi. Mieszka obecnie w Krakowie. Ostatnio nominowany do Grand Press.